Media aktywnie uczestniczą w nakręcaniu tej spirali brutalności, bo czyni ona ich przekaz bardziej emocjonującym i "atrakcyjnym". Bez aktywnego współudziału mediów trudno sobie wyobrazić dzisiejsze błyskotliwe kariery takich osób jak Janusz Palikot czy Jacek Kurski. Środki przekazu kreują wedle Lityńskiego nową klasę politycznych celebrytów, którzy funkcjonują wyłącznie jako medialne "pistolety" swoich partii. Innym problemem jest to, że same partie są dziś zainteresowane głównie obecnością w mediach i wymienianiem widowiskowych, bezpardonowych ciosów z politycznymi przeciwnikami. Swoje środki, uzyskiwane z budżetu państwa, inwestują głównie w PR, a nie w dopracowywanie politycznych programów. Polityka staje się w ten sposób jedynie "technologią" oddziaływania na potencjalnego wyborcę. Media chętnie akceptują taki styl, bo oznacza on dla nich większe zyski. To sytuacja zupełnie inna niż na początku lat 90., gdy zdaniem Lityńskiego środki przekazu czuły się jeszcze do pewnego stopnia odpowiedzialne za bieg spraw w kraju i próbowały konstruktywnie oddziaływać na polityczną rzeczywistość.

Reklama

p

Jan Lityński*:

Środki przekazu stały się areną brutalnej walki na wyniszczenie

Kondycja polskich mediów łączy się ściśle z kondycją polskiej demokracji. Na pytanie, czy media odgrywały i odgrywają istotną i pozytywną rolę w budowaniu jawności życia publicznego, odpowiadam: oczywiście tak. Bez wolnego słowa, niezależnych środków przekazu polska demokracja nie byłaby możliwa. Można jednak i należy dodać tu istotne "ale".

Reklama

Jak zauważył Aleksander Smolar, demokracja ta była u schyłku lat 90. w lepszym stanie niż dzisiaj. Negatywną zmianę można zauważyć, obserwując spory między PiS a PO czy między prezydentem a premierem. To wymiana ciosów, a nie starcie racji. W ciągu mijającej dekady polityka przybrała charakter pewnej "technologii" i stała się po prostu PR. Liczy się przede wszystkim jej telewizyjno-sensacyjne oblicze. Media mają oczywiście istotny udział w tym procesie. Częściowo przyczyna tkwi w tym, co miało zapobiegać korupcji, czyli w finansowaniu z budżetu państwa partii politycznych, które sprawia, że obecnie nastawione są one w zasadzie tylko na błyszczenie w świetle telewizyjnych kamer, na spoty i billboardy. Celem stało się przytłoczenie wyborcy reklamą, a nie przekonanie go do swojego programu czy umiejętności dobrego rządzenia. Coraz częściej stosuje się też kampanię negatywną. Czy rozsądne przedstawienie swoich tez w sprawie na przykład służby zdrowia wywołałoby takie reakcje i dyskusje, jaką wywołuje ośmieszenie czy oszkalowanie przeciwnika politycznego?



Reklama

Mogłoby się wydawać, że uproszczone ukazywanie rzeczywistości cechuje tylko media elektroniczne i ewentualnie tabloidy. Tymczasem również gazety opiniotwórcze zmierzają w tym kierunku. "Gazeta Wyborcza", z którą czuję się związany i rodowodem, i pewną wizją świata, miała zasadne ambicje bycia rodzajem głosu polskiego inteligenta. Dość symbolicznym wydarzeniem było w tym kontekście zamieszczenie kilka lat temu na pierwszej stronie "GW" informacji o tym, że dyrygent chóru Polskie Słowiki ma AIDS. Problematyczne jest nie tyle podawanie takiej informacji, co robienie tego na pierwszej stronie.

Media mają zatem coraz większy wpływ na politykę. Ich tabloidyzacja przekłada się na tabloidyzację sfery politycznej, co przejawia się chociażby w kreowaniu przez nie swego rodzaju politycznych celebrytów. Dzięki zapotrzebowaniu na sensację błyskawiczne kariery w życiu publicznym robią postaci kontrowersyjne i agresywne. Wystarczy tu wymienić chociażby Jacka Kurskiego, Nelli Rokitę czy Janusza Palikota. Szczególnym przypadkiem jest Andrzej Lepper - gdy chodzi o przywódcę Samoobrony media dostały po prostu prezent od wymiaru sprawiedliwości, który nie potrafił skazać go za pobicie człowieka.

Jednocześnie politycy ułatwiają mediom coś, co może negatywnie wpływać na zaufanie społeczeństwa do klasy politycznej. Chodzi o czynienie z niej chłopca do bicia. Jako całość staje się ona wdzięcznym obiektem medialnych ataków. Słuszne skądinąd patrzenie na ręce poszczególnych politykom łatwo przeradza się w populistyczną podejrzliwość wobec elity. W ten sposób media, chcąc nie chcąc, przyczyniają się do umacniania mitu, że polityka ze swej istoty jest brudna, z czego z kolei płynie wniosek, że obywatele nie mają na nią żadnego wpływu. Na początku lat 90. było inaczej. Wtedy w jakimś stopniu media wspierały polityków, którzy budowali od podstaw instytucje demokratyczne i gospodarkę rynkową. Upowszechniały myślenie o państwie liberalnym. Rzecz jasna czyniły to nie tylko z przyczyn ideowych, lecz również dlatego, że miały w tym swój interes. To wolny rynek bowiem stwarzał dla nich warunki do optymalnego funkcjonowania. Ten zachwyt nad liberalizmem miał oczywiście także swoje ciemne strony - to media wylansowały jako pozytywnych bohaterów polskiej transformacji ustrojowej takich ludzi jak Lech Grobelny, Aleksander Gawronik czy szefowie Art-B. Pogarszająca się kondycja polskiej demokracji wpływa też na kierunek zmian, jakie zachodzą w mediach publicznych. Pierwszy skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji stanowili ludzie, którzy, będąc rekomendowanymi przez określone siły polityczne, potrafili się od nich oderwać. To pozwalało im podejmować jednolite decyzje nieobciążone bieżącą grą interesów politycznych. Nawet jeżeli nie były to decyzje w pełni trafne, to mogliśmy przynajmniej domniemywać, że chodzi tu o dobro mediów publicznych. Kolejne składy KRRiT tworzyli już politycy sensu stricto, którzy po wykonaniu partyjnych zadań w radzie wracali do swoich macierzystych środowisk. W ten sposób całkowicie pogrzebany został projekt stworzenia niezależnych mediów publicznych. Z nielicznymi wyjątkami telewizją publiczną zawładnęli partyjni funkcjonariusze. Dzisiejsze awantury w gremiach zarządzających TVP czy Polskim Radiem to już tylko konsekwencja tamtych działań.



Media oddziałują na politykę, ale - wbrew temu, co twierdzi Jarosław Kaczyński - polityka na media nie oddziałuje w sposób bezpośredni. (Media publiczne, stanowiące, gdy chodzi o formę własności, relikt socjalizmu, są tu osobnym przypadkiem). Nie wydaje się, by którakolwiek z gazet ogólnopolskich wykonywała polecenia partyjne, choć oczywiście istnieją media, które są podporządkowane ideologicznemu nakazowi, co jaskrawo widać w wypadku imperium Tadeusza Rydzyka. Wbrew rozpowszechnianym opiniom "Gazeta Wyborcza" nigdy nie była pismem Unii Wolności. Podobnie UW nie była partią "Gazety". Wielokrotnie różniliśmy się opiniami, jak chociażby w sprawie lustracji. Paradoksalnie, to właśnie krytyka polityki Unii przez "GW" była wyjątkowo mocna. Natomiast "Rzeczpospolita" jest przykładem źle pojętej współwłasności prywatnej i rządowej, ale na pewno nie znaczy to, że wykonuje jakiekolwiek partyjne instrukcje.

Możemy jednak zauważyć pewne niepokojące zjawisko polegające na tym, że wysokonakładowe dzienniki opiniotwórcze z własnej woli naśladują do pewnego stopnia siły polityczne, a ważne teksty ukazujące się na ich łamach określane są w pewnej mierze przez logikę bieżącej walki politycznej. Podobnie jak w polityce konkurencyjna gazeta nie jest uczestnikiem gry, w której każdy prezentuje swoje poglądy, lecz bezpardonowej walki, w której przeciwnika się atakuje i ośmiesza. Wyraża się to także w prywatnych rozmowach, w których dla konkurenta ma się jedynie słowa oskarżenia. Dotyczy to niemal wszystkich gazet codziennych, a szczególnie, niestety, zasłużonej skądinąd "Rzeczpospolitej". W swej dzisiejszej formie jest ona prostu sierotą po rządach PiS i projekcie IV RP. Polityczne zaangażowanie tej gazety sprawia, że jej przekaz jest całkowicie przewidywalny. Z góry wiadomo, jakie tezy w danej sprawie postawią Rafał Ziemkiewicz czy Bronisław Wildstein. Oczywiste jest również, że nie podejmą dyskusji, lecz będą dążyli do ośmieszenia i unicestwienia wroga.

Brutalizację życia publicznego, do której zgodnie przyczyniają się zarówno politycy, jak i media, porównać można do boksu. Kiedyś boks był - przynajmniej w założeniu - szlachetną szermierką na pięści. Dziś liczą się głównie siła, pieniądze i układy.

Jan Lityński

p

*Jan Lityński, ur. 1946, polityk, publicysta. Członek KOR i doradca "Solidarności", internowany w stanie wojennym. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989 - 2001 poseł na sejm RP. Członek władz Unii Wolności, a później Partii Demokratycznej. W "Europie" nr 254 z 14 lutego br. opublikowaliśmy wywiad z nim "Nie chcieliśmy czekać na rewolucję".