Jego ośmioletni koledzy, paląc ukradkiem papierosy, patrzą z zazdrością, jak turyści robią mu zdjęcia. Pojawia się matka, najwyraźniej jest duma, że dziecko pomaga przy bonfire.

Reklama

Tego samego dnia grupa Combat 18, młodzieżowa przybudówka paramilitarnego Ulster Defence Association (Stowarzyszenie Obrońców Ulsteru) podrzuca list do Stowarzyszenia Polaków w Irlandii Północnej, żądając, aby do 12 lipca Polacy, tak samo jak hindusi i muzułmanie, wynieśli się z wyspy. To tego dnia, w 1690 r. w bitwie pod Boyne, wojska protestanckiego Wilhelma III Orańskiego odniosły zwycięstwo nad armią katolickiego Jakuba Stuarta II, dając początek brytyjskiej dominacji Ulsteru. Twelfth to najważniejsze święto protestanckiego zakonu oranżystów, pomarańczowe parady przemierzają miasta Irlandii Północnej, drażniąc katolicką mniejszość.

Jadę obejrzeć Belfast z Cave Hill, górującej nad miastem skały. Na pustej pętli zagaduje mnie kierowca autobusu. "Podczas Twelfth protestanci świętują, katolicy zostają w domu, nie mają się z czego cieszyć. Ale większości mieszkańców ten konflikt w ogóle nie interesuje. Jedynie 20 procent chce marszy i konfrontacji. Ale to ludzie, którzy zatrzymali się 20 lat temu". Pytam o wyznanie. Rozgląda się dookoła, upewniając, że nie ma nikogo dokoła: "Jestem katolikiem".

Wieczorem ze znajomym z Belfastu wybieramy się na bonfire. Charles uspokaja, że to rodzinno-sąsiedzka impreza i nie powinno być kłopotów. Na miejscu spory tłum. Wybija północ, z setek gardeł wydobywa się: „fuck I-R-A!”. Młodzi rzucają butelki z benzyną, które dają mizerny efekt. Chwilowa konsternacja, pijany nastolatek wdrapuje się na szczyt, gdzie tli się kilka desek. Dolewa benzyny do ognia. Ogień dosięga kanistra i jego rąk. Po paru minutach ogień jest wyższy niż dziesięciopiętrowy blok stojący niedaleko. Żar powoduje że pobliskie latarnie wyginają się na boki. Płoną flagi Irlandii, portrety członków Sinn Fein.

Gdy podmuch wiatru w ułamku sekundy kładzie 30-metrowy płomień na ziemi, tłum rzuca się do ucieczki. "Wiem, że to może wyglądać trochę barbarzyńsko..." - tłumaczy Charles.

Oranżyści i ich kapele zjechały się z całego Belfastu, Ulsteru, Szkocji i innych części Królestwa. Za nimi na ulice wylega pół miasta. O dziewiątej rano 80 orkiestr rusza w miasto. Zapowiada się spokojnie, trasa prowadzi przez dzielnice protestanckie i neutralne centrum. W 2005 r., gdy protestanccy bojówkarze próbowali przedrzeć się przez kordon policji i poprowadzić paradę przez dzielnice katolickie, doszło do strzelaniny z policją.

Wesoły odpustowy klimat. Całe rodziny ustawiają się się wzdłuż trasy, starsi ludzie z rozkładanymi fotelikami, obowiązkowo we wzór flagi brytyjskiej. Płaczące dzieci w wózkach i wiwatujący rodzice, sączący kolejne piwo. Wszyscy się cieszą, ale czuć napięcie. Na przodzie każdej kapeli idą lokalni oranżyści. W idealnie skrojonych garniturach, z laseczką i w meloniku, pomarańczową wstęgą z orderami i numerem loży. "Często jesteśmy myleni z masonami" - opowiada stary Szkot. "Rzeczywiście, mamy podobną strukturę, tytuły i spotkania, ale my stoimy na straży Biblii i Korony. Zostałem tu zaproszony przez braci z Belfastu, to taka braterska wizyta".

Reklama

Jedyne otwarte Tesco z działem monopolowym przeżywa oblężenie. Dochodzi 20. Przed pubem Royal naprzeciwko mojego hotelu protestanci świętują, zajmując całą ulicę. Kiedy jeden z nich dowiaduje się, że jestem z Polski, nie wytrzymuje. "Jestem neonazistą i nie chcę żadnych pieprzonych Polaków na mojej pieprzonej ulicy. No i ten wasz bramkarz w koszulce z papieżem. Do tego zabieracie nam pracę".

W tym samym czasie w Ardoyne, północnej dzielnicy, katolicy obrzucają paradę kamieniami i butelkami z benzyną. Podpalają samochody, a policja - wcześniej poinformowana - neutralizuje podłożoną bombę. Ale o tym dowiem się z porannych gazet.