Armia Czerwona była tak pewna szybkiego przejęcia Grodna, że na ulice wysłała czołgi w większości bez wsparcia piechoty. Rosjanie nie spodziewali się, że czeka na nich około tysiąca żołnierzy, policjantów, harcerzy i członków cywilnej milicji. Obrońcy obrzucili tanki butelkami z benzyną, na co Sowieci odpowiedzieli niebywałym okrucieństwem.

Reklama

Mordowali polskich oficerów strzałem w tył głowy, rannym żołnierzom wydłubywali oczy lufami karabinów, a do ochrony swoich czołgów użyli żywych tarcz - podaje portal tvp.info, który dotarł do ustaleń śledztwa IPN.

Jeden ze świadków, Jan Michalak, widział "radziecki czołg jadący od placu Batorego w kierunku ulicy Orzeszkowej, na płycie czołowej którego był przywiązany młody człowiek" - zapisano w aktach sprawy. Tym młodym człowiekiem był 13-letni Tadzio Jasiński, półsierota.

"Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko. Chłopczyk. (..) Krew z jego ran płynie strumieniami" - opowiadała mieszkanka Grodna Grażyna Lipińska, która próbowała ratować chłopca. "Z czołgu wyskakuje czarny tankista z browningiem, za nim drugi. Grozi pięścią, krzyczy, o coś oskarża nas oraz chłopczyka (..) Oczy chłopca pełne strachu i męki. Z bezgraniczną ufnością oddaje się nam (…) Uciekamy. Chłopczyk ma pięć ran od kul karabinowych. Chce mamy… Poszedł na bój, rzucił butelkę z benzyną na czołg, ale nie zapalił, nie umiał... Wyskoczyli z czołgu, bili, chcieli zabić, a potem skrępowali na czołgu. (…) Matka umierającego chłopca zrozpaczona i jednocześnie pobudzona czynem synka, szepce mu: Tadzik, ciesz się! Polska armia wraca! Śpiewają" - opowiadała Lipińska.

Tadzio Jasiński zmarł w szpitalu, na rękach matki. Nie był jednak jedyną taką ofiarą sowieckiego szturmu. Jak zeznali inni świadkowie, podobnych żywych tarcz było w Grodnie jeszcze kilka.