Anna Masłoń: Pana zdaniem 60 lat od proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej w Chinach panuje biurokratyczny kapitalizm. Co to znaczy?

Jonathan Fenby*: Chiny to dziwna mieszanka wolnego rynku i gospodarki państwowej. Państwo realizuje wielkie przedsięwzięcia biznesowe, które podlegają prawom rynku. Ale zarazem ma pozycję monopolisty i często dotuje te, które mają kluczowe znaczenie - na przykład udostępniając tanią energię. Nie jest to zresztą nowość w Chinach. Podobny system funkcjonował w latach 30. podczas rządów Kuomintangu. Możemy cofnąć się dalej, do czasów imperialnych: na przełomie XIX i XX w. powszechne było to, że prywatne firmy działały, korzystając z ochronnego parasola, jaki trzymało nad nimi państwo. Urzędnicy państwowi byli wręcz zachęcani do zakładania własnych przedsiębiorstw.

Reklama

Widzi pan podobieństwo pomiędzy ówczesnymi mandarynami, wykształconymi urzędnikami, a dzisiejszą elitą władzy?

Dzisiejsi urzędnicy na usługach partii to mandaryni XXI w. Jeśli porównalibyśmy dwa zdjęcia: jedno przedstawiające mandarynów zebranych w sądzie z końca XIX w. oraz takie ze zjazdu partyjnego, podobieństwo byłoby uderzające. W obu przypadkach obowiązuje bardzo drobiazgowo przestrzegany ceremoniał. Każdy zna swoje miejsce w szeregu, robi dokładnie to, czego się od niego oczekuje. Co więcej, synowie i córki dygnitarzy partyjnych tworzą komunistyczną arystokrację. Do tego młodego pokolenia należą też generałowie, biznesmeni. Sektor energetyczny jest od dawna już w rękach dziedziców Li Penga, "rzeźnika Tiananmen". Oni nie mają żadnych oporów przed tym, by wykorzystywać pozycję swoich rodziców do zdobywania jak największych wpływów.

Reklama

Jak wygląda taka chińska wersja amerykańskiego snu?

Około 70 mln osób składa się na chińską klasę średnią, a wśród najbardziej wpływowych osób w Chinach urzędnicy państwowi zajmują miejsce tuż przed baronami przemysłu, właścicielami firm deweloperskich, spekulantami giełdowymi i dyrektorami firm międzynarodowych. Najbardziej zamożni Chińczycy to najczęściej ludzie, którzy otworzyli biznes i rozkręcili go, korzystając z politycznych wpływów. Bez koneksji nie ma co marzyć o tanich kredytach i kapitale. Żeby zdobyć wpływy, należy wstąpić do partii i utrzymywać jak najlepsze stosunki z lokalnymi działaczami. Ale chińska wersja amerykańskiego snu ma to do siebie, że równie łatwo jest się wspiąć na szczyt, jak wypaść z gry. Wystarczy porównać zestawienia najbogatszych ludzi w Chinach w przeciągu kilkunastu ostatnich lat. Rotacja nazwisk jest olbrzymia. Polityczne koneksje mogą zawieść, jeśli zwiąże się z nieodpowiednimi ludźmi. Spektakularnym przykładem było aresztowanie burmistrza Szanghaju, który popadł w niełaskę Pekinu. Stawał się zbyt niezależny od władz centralnych, został oskarżony o korupcję. Pociągnął za sobą biznesmenów, którzy dorobili się fortuny, korzystając z jego "przyjaźni".

W książce stawia pan tezę, że komunistyczne Chiny są cesarstwem bez cesarza. Jaki wobec tego status mają przywódcy partyjni?

Reklama

Z jednej strony są bardzo silnie powiązani z biznesem, z drugiej - wierni reżimowi. A Hu Jintao spełnia rolę prezesa w firmie zwanej ChRL. Podobnie z innymi dygnitarzami, którzy przypominają bardziej menedżerów niż udzielnych władców. Dzisiaj Chiny nie są rządzone, lecz zarządzane. Zupełnie inaczej niż za czasów Mao, kiedy każdy jego kaprys był rozkazem. Chinom brakuje takich cesarzy, jakimi z pewnością byli i Mao Zedong, i Deng Xiaoping - imperatorzy epoki zimnowojennej.

Zgadza się pan z teorią, że rozwój ekonomiczny Chin musi skutkować liberalizacją życia politycznego?

Nie. Kapitalizm gwarantuje poszerzanie się sfery wolności uprzywilejowanych jednostek, ale w Chinach nie ma prawa istnieć żadna opozycja. Do wprowadzenia zmian w Chinach konieczne są rządy prawa, a to oznaczałoby, że władza komunistyczna podporządkowuje się prawu, a nie je stanowi. Partia nie będzie ryzykowała utratą swojej pozycji, nie nałoży na siebie ograniczeń. W dalszym ciągu komuniści rządzić będą prawem, a nie podporządkowywać się rządom prawa.

Ogłoszona przez prezydenta Hu doktryna "harmonijnego społeczeństwa", która wyraża dążenie do złagodzenia dysproporcji, oznaczałaby to powstrzymywanie od dalszego bogacenia się tej grupy, która ma największe ambicje, a dzięki układom z partią - największe możliwości. Władza nie może sobie pozwoli na to, by ci ludzie stali się opozycją.

Jonathan Fenby, brytyjski dziennikarz, pisarz i historyk. W latach 1995-1999 był redaktorem wydawanego w Hongkongu "Morning Post". Jego książka "Chiny. Narodziny i upadek wielkiej potęgi" ukaże się w październiku nakładem wydawnictwa Znak