Pierwsza jest taka, że polityka naprawdę ma znaczenie i że każdy wyborca ma zarówno prawo głosować, jak i bierze za swój głos odpowiedzialność. Znaczki z napisem „Głosowałem” były noszone z dumą, a wyborcy byli gotowi odstać swoje w kolejkach do urn. Zapewne obywatele amerykańscy pamiętali wybory prezydenckie z 2000 r., kiedy o wyniku zadecydowało 537 głosów w kontrowersyjnych wyborach na Florydzie. Co ciekawe, Floryda najwyraźniej nie wyciągnęła z tego wniosków i wyniki z tego stanu ponownie napłynęły z opóźnieniem. Czy to skutek niekompetencji, czy też republikańska administracja słonecznego stanu maksymalnie utrudnia głosowanie mniejszościom? W tym przypadku jestem zwolennikiem teorii spiskowej. Z takich machinacji byliby dumni najbardziej przebiegli aparatczycy z czasów PRL-u.
Stawką w tych wyborach było rozstrzygnięcie pomiędzy różnymi poglądami na rolę państwa i politykę ekonomiczną. Amerykańscy wyborcy zdali sobie sprawę, że aktywność państwa jest kluczowa, a kraj nie powinien polegać jedynie na ideologii wolnorynkowej i sektorze prywatnym, jeżeli chce się dalej rozwijać. Powtarzającym się refrenem były inwestycje w infrastrukturę i edukację. Nawet Romney, godząc się z porażką, wezwał do opodatkowania bogatych korporacji, by rozruszać rynek pracy i małe firmy. Polsko, ucz się więc od lidera i zacznij inwestować we wzrost. Potrzebne są działania, a nie pusta retoryka.
Tegoroczne wybory to także moment, w którym Stany Zjednoczone odwróciły się od tych, którzy chcieliby utrzymać prywatny system opieki zdrowotnej, zarówno kosztowny (być może najkosztowniejszy na świecie, licząc jako odsetek PKB), jak i najbardziej nieefektywny w świecie zachodnim. Nawet Kenneth Arrow, słynny noblista, który zinstytucjonalizował rolę rynków w gospodarce, uznał, że opieka zdrowotna to obszar, w którym rynek nie działa, co zostało wielokrotnie dowiedzione. „Obamacare” (czy też raczej ustawa o dostępie do opieki zdrowotnej) stanowi pod tym względem duży krok naprzód dla Stanów Zjednoczonych. USA dołączyły w końcu do grona cywilizowanych krajów, gwarantujących opiekę zdrowotną wszystkim. Czy to nie czytelny komunikat dla tych, którzy chcą sprywatyzować służbę zdrowia w Polsce?
Te wybory były wyjątkowo bezwzględne, a koszty kampanii negatywnej szacuje się na 5,8 mld dol. – to największa suma wydana w historii amerykańskiej demokracji. Być może wychodzi ze mnie sadysta, ale nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na widok wyrazu twarzy zamożnego właściciela kasyna, gdy dowiedział się o zwycięstwie Obamy. Wcześniej przekazał około 100 mln dol. na kampanię wyborczą Romneya. Musiał się poczuć jak niektórzy z jego klientów. Cóż za poetycka sprawiedliwość.
Reklama
Uderzyło mnie jednak również, że zarówno prezydent w swoim wystąpieniu po zwycięstwie, jak i gubernator Romney, przyznając się do porażki, nie szczędzili sobie komplementów, a ich wielkoduszność wydawała się szczera. To także lekcja dla naszej klasy politycznej. Potępieńcze swary, osobiste ataki i odmawianie oponentom dobrych intencji nie świadczą najlepiej o Polsce. Trzeba przyznać, że dzięki temu nasza scena polityczna bywa dosyć zabawna, choć niekiedy również żenująca.
Reklama
To także lekcja dla tych, którzy przyjmują radykalne stanowiska w polityce społecznej lub gospodarczej. Pod presją Tea Party i innych ekstremistów w Partii Republikańskiej Romney doszedł do ściany, jeżeli chodzi o kwestie socjalne i ekonomiczne we wszystkim, od imigracji po obronność, od praw gejów do aborcji. Zrezygnował z walki o centrum i w ten sposób utracił poparcie kobiet i mniejszości, które w ciągu kilku lat staną się większością. Odrzucenie 47 proc. amerykańskiego elektoratu oznacza, że Republikanie sami sobie złożyli pocałunek śmierci.
Biorąc pod uwagę, że Obama stale słabo wypadał w badaniach opinii publicznej, amerykańska gospodarka jest pogrążona w kryzysie, a bezrobocie pozostaje wysokie, Republikanom można pogratulować jednej rzeczy. Zmienienia potencjalnego zwycięstwa w dojmującą klęskę. To naprawdę wymaga talentu. Na powyborczym spotkaniu w Warszawie, zorganizowanym przez demosEUROPA, Aleksander Smolar z Fundacji Batorego twierdził nawet, że to nie Obama wygrał wybory, ale Republikanie je przegrali.
Nie zgadzam się w pełni z tą tezą. Obama na przestrzeni kilku lat pokazał swoje zaangażowanie w sprawy społeczne i zaowocowało to zaufaniem elektoratu, szczególnie na tle chwiejnego Romneya. Co więcej, Republikanie stracili miejsca w Senacie. Najbardziej radykalni z nich zostali zastąpieni przez Demokratów. Bliższa analiza wyników wyborów do Kongresu pokazuje, że choć pozostaje on pod kontrolą Republikanów, wsparcie dla nich jest coraz bardziej kruche. Republikanie mają duży problem. Słoń, który jest ich symbolem, powinien się lepiej odżywiać.
Jedna rzecz wynika bardzo wyraźnie z wyników w poszczególnych stanach. USA zmierzają obecnie w kierunku demokracji socjalliberalnej. Rezultaty z Kalifornii pokazują spadek poparcia dla kary śmierci, małżeństwa homoseksualne są coraz bardziej akceptowane, a w kolejnych stanach marihuana staje się legalna. Być może za kilka lat doczekamy końca kontrproduktywnej „wojny z narkotykami”, która spowodowała tyle problemów społecznych, a zaowocowała jedynie wzrostem majątku międzynarodowych gangsterów.
I wreszcie zwycięzca. Obama w ostatnich latach osiadł na laurach. Ciężko jednak zapracował na swoją wygraną i być może świadomość, jak niewiele dzieliło go od porażki, uczyni z niego lepszego prezydenta. Jego polityka gospodarcza i społeczna zaczyna przynosić wyniki. Są powody, by wierzyć, że poprowadzi Amerykę do bardziej stabilnego i społecznie odpowiedzialnego modelu. Skorzystamy na tym wszyscy.