Po moim tekście o polskim konserwatyzmie dostałem wiele SMS-ów od znajomych. Po co bijesz w swoich? Niech sobie żyją ze swoimi dziwnymi marzeniami. Odpowiadałem: biję w nich, bo są dziś najbardziej szkodliwi. To oni odwrócili hierarchię narodowych celów. Literackie ideały postawili ponad egzystencjalnymi koniecznościami.

Reklama

Kilka tygodni temu zadałem pytanie - "jakiej prawicy potrzebuje Polska?". Pisałem, że ostatnia dekada była w istocie konserwatywną kontrrewolucją, w trakcie której polska prawica zdobyła wszystko, o czym dawniej marzyła. Ma konserwatywny kraj z konserwatywnymi obyczajami, których pilnują konserwatywne prawa i konserwatywni politycy. Dziś więc cele ideowe może odłożyć na drugi plan, a skupić się na istocie polityki – na rozwoju własnego kraju.

W odpowiedzi ukazało się wiele głosów polemicznych. Dowodzących, że surowy konserwatyzm jest szańcem, z którego polska prawica wychodzić nie może, bo... zbliża się właśnie nad Europę wielka katastrofa. Żyjemy - dowodzili z powagą naprawdę poważni autorzy - w epoce upadku, gdy kruszy się europejska kultura i jej moralny ład. Zdemoralizowana luksusem i bezideowością zachodnia prawica nie chce się przeciwstawić tej katastrofie. Co sprawia, że misja zachowania moralnych skarbów Europy spadła na barki Polaków.

To mesjanistyczne przekonanie sprawiło, że żaden z polemistów nie podjął - choćby polemicznie - mojej głównej myśli. A mianowicie, że polski konserwatyzm odwrócił naturalną hierarchię ważności, stawiając cele ideowe ponad narodowymi. Odwracając się od rzeczywistości w kierunku czystych abstrakcji czy wręcz fantazji.

Reklama

Zadawałem pytanie - "jakiej prawicy potrzebuje Polska?" - pokazując, że prawica ma pełnić działalność usługową wobec swojego kraju. Żaden z moich polemistów nie zaakceptował tej logiki. Dla wszystkich jest jasne, że w Polsce musi być całkiem inaczej, że naszą polityką mają rządzić nie narodowe interesy, ale ogólnoludzkie wartości. Bo polityka stworzona jest do wyższych celów niż dobrobyt i rozwój istniejącego tu i teraz narodu.

W szczególności celem polskiej polityki nie może być materialny rozwój kraju. Nie tylko dlatego, że Polscy ideowcy drwią sobie z dobrobytu, że gardzą trywialnym rozwojem. Problem jest poważniejszy. Jakkolwiek brzmi to absurdalnie, wielu z nich uważa, że rozwój materialny jest czymś podejrzanym, gdyż odciąga Polaków od duchowych wartości.

Polski amisz, czyli przypadek Wildsteina
Typowym przykładem takiego myślenia jest polemika z moim tekstem, jaką opublikował w "Rzeczpospolitej" Bronisław Wildstein. Otrzymaliśmy tekst zdumiewający, w którym modernizacji i jej zwolennikom zostały przypisane wszelkie możliwe zbrodnie.

Reklama

Na początku lektury sądziłem, że Wildstein po prostu wygodnie mnie sobie ustawia. Że przypisuje mi poglądy, których nie powiedziałem, aby raz jeszcze skrytykować - gdyż ten autor kocha się powtarzać - formułę modernizacji, którą w latach 90. lansowała solidarnościowa lewica. Formułę w istocie niemądrą, bo opartą na założeniu, że warunkiem modernizacji jest całkowite odcięcie się od tradycji, w której dostrzeżono ocean rozmaitych patologii.

Jednak w miarę lektury tekstu Wildsteina stawało się oczywiste, że autor nie krytykuje "złej" modernizacji aby przeciwstawić ją "dobrej". Po napomknięciu, że coś tam warto poprawić, jako główny ton jego tekstu wraca pełne potępienie nowoczesności. Jej polscy zwolennicy przedstawieni są jako wrogowie narodowej kultury i historii. Nędzni handlarze, którzy chcą sprzedać polskie obyczaje w zamian za zachodni dobrobyt.

Wildstein boi się modernizacji, bo uważa, że istnieje prosty związek między postępem w sferze materialnej, a zmianami w obyczajowości. Przeanalizował historię Europy i odkrył, że baza kształtuje nadbudowę, że wybudowanie autostrad kończy się gejowskimi ślubami. Co zaprowadziło go do wniosku, że groźni są nie lewacy, ale modernizatorzy. Bo potencjał rewolucyjny mają dziś nie książki lewaków, ale te nowoczesne wynalazki, owe piekielne drogi, supermarkety, a zwłaszcza spływające ciepłą wodą krany.

W ten sposób Wildstein twórczo przerobił konserwatyzm. Wrogość do lewicowych idei została przez niego przeniesiona na cały nowoczesny świat. Konserwatysta stał się amiszem. Ciekawa to ewolucja, bo jeszcze na początku lat 90., gdy powrócił z Francji, Wildstein był innym człowiekiem. Miał silnie porynkowe poglądy, w kwestiach obyczajowych był liberalny, w kwestii państwa był anarchistą, a jeśli chodzi tzw. konserwatywne wartości był ich zaprzysięgłym... wrogiem. Jako były członek loży masońskiej gorąco pragnął triumfu świeckiego rozumu nad religijnymi przesądami i nad terrorem obyczaju.

Polska prawica wydawała się Wildsteinowi skansenem. Jednak ponieważ tylko tu akceptowano jego antykomunizm, przytulił się do prawicowych środowisk. I dziś, po 15 latach korzystania z konserwatywnej gościnności, jest nie do poznania. Jakby wyszedł z rąk speców od Amwaya. Przeprany mózg, z ust wydobywają się drewniane frazesy konserwatywnej Kasandry, która oznajmia koniec, ale nie jednej Troi, ale całego zachodniego świata.

Dawny liberał pisze dziś językiem Jerzego Roberta Nowaka. We współczesnej Europie dostrzega „kompleks postaw i poglądów wymierzony w fundamentalne instytucje naszej cywilizacji: religię, rodzinę, własność, naród, ład moralny, hierarchię dóbr czy porządek prawny”. Ludzie wyznający te poglądy, opisywani są jak masoni w czytankach dla wszechpolaków. Są silni, zorganizowani i mają modercze intencje. „Podjęli kulturową wojnę domową przeciw tradycji cywilizacji Zachodu. Orientacja ta ma swoją egzotyczną, skrajną emanację, którą reprezentuje antyglobalistyczno-ekologiczno-feministyczno-gejowska [...] międzynarodówka”.

Teraz proszę czytać uważnie. Spiskowcy - z powagą dowodzi Wildstein - przejęli już władzę nad Europą. „Najbardziej znaczący i wpływowi [...] zakorzenili się już głęboko w instytucjach i władzach dzisiejszej Europy i stanowią w niej najsilniejszą, choć heterogeniczną grupę nacisku”. Dalej Wildstein w radiomaryjnym stylu rozwodzi się nad tym, że celem specgrupy jest zniszczenie kultury, moralności i demokracji. A demokratyczne instytucje współczesnej Europy są jedynie fasadą ukrywającą prawdziwie demoniczną treść.

Konserwatyzm po polsku
Gdyby tezy Wildsteina ująć inaczej, przepisać na normalny język, można z nich złożyć diagnozę mieszczącą się jeszcze w nurcie konserwatywnego pesymizmu. Kłopot w tym, że Wildstein ich w ten sposób nie ujmuje. Subtelna konserwatywna diagnoza została sprowadzona do antycywilizacyjnych haseł, do strachu przed wielkim światem wyrażanego w diagnozach z tego gatunku, że z winy trakcji elektrycznej kury przestaną się nieść. Tak wygląda efekt pozostawania przez 15 lat pod wpływem nadwiślańskiej pryncypialności. W tym dziwnym otoczeniu intelektualnym, które taką ewolucję pobudza.

Problem polskiego konserwatyzmu nie polega na ideach, jakie głosi, ale na sposobie, w jaki to robi. A jest to sposób chorobliwy, egzaltowany, przepojony bez mała religijnym poczuciem misji. Powodem, dla którego tak się dzieje, jest dziwny charakter ludzki, który zdominował konserwatywne środowiska. Tak jak polska lewica miała tego pecha, że jej adwokatami stali się zdemoralizowani postkomuniści, tak polskiej prawicy przytrafiło się to, że ton jej nadają literaci. Nie ludzie czynu, ale pióra, w dodatku tacy, którym los nie dał spodziewanego przez nich sukcesu. Na politykę przenoszą pisarskie potrzeby, ich główną ambicją jest to, by odróżnić się od innych. Powiedzieć coś oryginalnego, dającego poczucie, że wyrastają ponad tłum.

Konserwatyzm polubili oni za jego krytycyzm. Ale niemal od razu przerobili go, wyostrzyli, zamienili w totalną krytykę świata. Na Zachodzie nie znajdziemy ludzi patrzących na rzeczywistość równie krytycznym wzrokiem. Nasi konserwatyści spoglądają bowiem na świat jak Borat na Amerykę, jak pensjonarka na dom publiczny, jak zakonnica na makijaż Marilyn Mansona. Doczesny świat uznają za do szpiku zły. Wszystko, co w nim atrakcyjne, wydaje im się wabikiem rzuconym przez szatana. W kółko mówią o wartościach, jednak naprawdę myślą o grzesznych przyjemnościach. Za dużo ich na tym świecie, oj za dużo.

To nie jest polityczny konserwatyzm, to maniakalne tropienie usterek świata. Biorące się z nieufności wobec wszystkiego, co wywołuje uśmiech na twarzy. Ludzie wydają im się zbyt szczęśliwi, lasy zbyt zielone, sklepy zbyt dostatnie, seks zbyt kuszący, a filmom brakuję moralistycznych puent. Dlatego działalność publiczną wyobrażają sobie jako zrzędzenie, które ma zniechęcić ludzi do wszelkich przyjemności. Marność, wszystko to marność nad marnościami, powtarzają.

Czują się mędrcami, którzy wiedzą lepiej. Prorokami, którzy widzą dalej. Bohaterami, którzy wyprowadzą nas z otchłani konsumpcji. Oczywiście w istocie wcale nie chcą wyprowadzić, ani też nie mają na to nadziei. Im wystarczy rola. Codzienny wysiłek zbawiania świata. Wieczorami wracają do domu, witają dzieciaki i mówią - tata znowu walczył. Dzieci patrzą z dumą, oni wzruszają ramionami z co wieczór odgrywanym znudzeniem. Bo to przecież nic nowego. Za wartości umierają każdego dnia.

Proszę na nich spojrzeć. To nie są konserwatyści. Tym, których mój poprzedni tekst uraził, powtarzam jeszcze raz - krytykuję polskich konserwatystów nie za to, że są konserwatystami, ale ponieważ nimi nie są. Bo lokalna polska specyfika przerobiła ich na ideowe dziwolągi.

Nie chcę przez to powiedzieć, że rację ma Adam Michnik ze swoim podejrzeniem, że polska prawica nigdy nie będzie normalną, zachodnią prawicą, a jedynie przebraną endecją. Kazus Wildsteina pokazuje inne zjawisko – nienormalność polskiej polityki. Nie tylko prawicowej. Całej. To światek, do którego można wejść, oszaleć, i nikt nawet nie zauważy różnicy.

Polskie polityczne szaleństwa
Nic dziwnego. Po 1989 r. budowaliśmy politykę od zera. Bez żadnej wiedzy. Bez żadnego doświadczenia. Nie mając pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Do władzy dochodzili ludzi dziwni, opowiadali rzeczy jeszcze dziwniejsze, wiedzieli o rządzeniu tyle, ile zapamiętali z lektury „Faraona”. Mało kto wtedy mówił, bo jeśli ojczyzna umiera, to się krzyczy. A każdy był przekonany, że dzieje się coś strasznego. Układ, ciemnogród, agenci, Chrystus-Król.

Nie ma sensu przypominać tej dziwnej epoki, wszyscy się chyba zgodzimy, że polityka nie była wtedy normalna. Skoro tak, pójdźmy krok dalej. Jeśli nie była normalna, to jej dziedzictwo również nie jest. Te wszystkie pojęcia z lat 90., którymi nadal żyjemy, są - mówiąc otwarcie -podejrzane. Co oznacza, że każdy z nas może być kolejnym Wildsteinem.

Hipotezę tą wzmacnia fakt, że już kilka razy w swojej historii Polacy łapali się za głowę, uświadamiając sobie, że rządzi nimi polityczne szaleństwo. Najsławniejsze były dwa przebudzenia. Pierwsze autorstwa krakowskich konserwatystów, zwanych Stańczykami. Ta grupa rześkich realistów wdarła się w mózgi Polaków w połowie XIX w., oznajmiając, że te wszystkie sentymentalne hasła, którymi wtedy żyliśmy, cały nasz ówczesny mesjanizm, przerabianie narodowych wad w duchowe zalety, to jeden wielki polityczny idiotyzm. Nie tylko dlatego, że nie ma w tym nawet jednego słowa prawdy.

Ale ponieważ w ten właśnie sposób wychowuje się naród do trwałej niezdolności do niepodległego życia. Bo te patriotyczne czytanki o dobrym narodzie i złych zaborcach, o polskim Chrystusie i jego oprawcach, o powstaniach, których przegrana jest wielkim narodowym zwycięstwem, o religijnych celach, które zastępują ziemską pracę, odsuwają od Polaków prawdziwą polityczną wiedzę - że wygrywają narody, które nadążają za otoczeniem.

Michał Bobrzyński, najmłodszy, ale też najbystrzejszy ze Stańczyków uznał - i wypowiedział tę prawdę na głos – że zabory były winą Polaków. Efektem wycofania się Polski z politycznego wyścigu. Gdy inne narody Europy budowały scentralizowaną władzę, która w przyszłości dała im potężne państwa, Polska odcięła się od europejskiego życia. Nie wzięła udziału w reformacji, nie przemodelowała państwa, uznała, że lepiej pielęgnować swoją lokalność. (Notabene tamci Polacy też robili to w imię wartości. Mieli poczucie, że są ostatnimi prawdziwymi Europejczykami - ostatnimi chrześcijanami i Rzymianami).

Kilka dekad później jeszcze większą polityczną chłostę sprawił Polakom Roman Dmowski. On tezy Stańczyków znacznie wyostrzył. Uznał, że cała polska myśl polityczna jest niedorzeczna. Że mesjanistyczny patriotyzm, który nadal dominował nad Wisłą, jest polityką starych panien i zwichrowanych indywiduów niemających kontaktu z realnym życiem.

Logika Dmowskiego była nie do odparcia. 1) Europą rządzi siła, więc Polska, jeśli chce być wolna, musi być silna. 2) Głównym składnikiem tej siły jest gospodarcza potęga, a zatem Polska musi się ekonomicznie rozwijać. 3) Musi się rozwijać dokładnie tak jak Europa, bo z nią właśnie toczy swój wyścig. 4) Wolność odebrali nam inni, więc odzyskać ją i utrzymać możemy tylko dzięki zręcznej grze z innymi. Dyplomatyczne szachy -z całą ich obłudą i brutalnością - nie są dla Polaków hobby, ale geopolityczną koniecznością. 5) Dyplomacja nie jest grą o honor, ale o konkretne korzyści. 6) Cała reszta, to wszystko co w Polsce ma się za politykę, to już tylko bzdury. Od bajań o potędze poezji, po religijne krucjaty – w Polsce zawsze zresztą przyjmujące postać skrajnej hipokryzji.

Mesjanizm XXI wieku
Minął ponad wiek. A polska myśl polityczna znowu dyskutuje o tym, że Europa nie warta jest mszy, że lepiej zbudować alternatywną cywilizację – ducha, bo ten jest przecież ważniejszy od ciała. Była już mowa o szkodach, jakie te brednie przynoszą polskiemu konserwatyzmowi. Pozostaje jeszcze problem drugi, znacznie poważniejszy – a mianowicie szkody, jakie to myślenie przynosi całej polityce państwowej.

W mojej ocenie szkody te są ogromne. Prawicowy lament upadających wartości przywrócił polskiej polityce romantyczno-mesjanistyczny charakter. Znowu kierują nią nie zimny rozum, ale sentymentalna wrażliwość, która się wzrusza w muzeach, a nudzi, gdy słyszy o inflacji i PKB. Która chce silnej Polski, ale silnej zupełnie inną siłą niż współczesne narody. Polskę silną wartościami. Utrzymamy surowe obyczaje, zbudujmy kilka nekropolii i w ten sposób wygramy wyścig z Francją i z Niemcami o wpływy w Unii.

Oczywiście, gdy to powiedzieć w oczy naszym bohaterom, oburzą się. Powiedzą, że oni również chcą autostrad, polskiej Nokii i silnej armii. Może i chcą, ale nigdy o tym nie mówią. Gdyby ich idealistyczne mózgi zatrzymały się nad tym problemem, uznałyby, że takie dobra rodzą się same, że duch dziejów podrzuca je narodom w nagrodę za to, że ładnie się modlą i starannie pielęgnują narodowe cmentarze.

Jeżdżą za granicę. Widzieli rozmiary Londynu, widzieli port w Rotterdamie, stopę życiową w północnych Włoszech, zamożną prowincję szwedzką. Wiedzą, jak wyglądają nowoczesne lotniska, fabryki, uniwersytety. Ale prawdziwej wielkości w nich nie dostrzegają. Bo ta umysłowość widzi wielkość tylko wtedy, gdy ta już dawno zmurszała. Żywa budzi w nich tylko pogardę. Z taką Europą, materialistyczną i konsumpcyjną, ścigać się nie będą. Bo i po co?

Naród, który od 300 lat przegrywa wszystko, co można przegrać, który w kółko spychany jest z głównego nurtu dziejów, który innym może tylko zazdrościć, gdy wreszcie odwraca się los, gdy wchodzi do politycznej gry, raptem słyszy, że nie warto. Bo Europa jest tandetna. Kraj leżący między Rosją i Niemcami oznajmia, że najważniejsze są dla niego wartości. Że geopolityczna gra, do jakiej zaprasza Polskę dzisiejsza Europa to rzecz niegodna i niehonorowa, że modernizacja to dla nas podejrzana sprawa. Że potęga gospodarcza owszem, ale nie teraz, dopiero po spełnieniu odpowiednich warunków.

A przecież to absurd. Rozwój państwa – materialny, dodajmy wyraźnie – to w przypadku Polski, państwa położonego tak dziwnie, mającego tak dziwne historyczne doświadczenia i tak zniszczone przez historię społeczeństwo jest celem najważniejszym. Jeśli jest dla Polski jakiś szczególny morał z historii, to brzmi on tak: siła jest warunkiem naszego istnienia. Siła Polski jest celem, przy którym wszystkie ideowe czytanki, owe podziały na prawicę i lewicę, są mało istotną zabawą. Jeszcze długo cele ogólnonarodowe powinny w Polsce daleko wyprzedzać jakiekolwiek inne.