Rosja uznaje się za absolutnego zwycięzcę niedawnego kaukaskiego konfliktu. Putin i Miedwiediew bez żenady twierdzą, że trzymają Zachód w szachu. I wiele wskazuje na to, że mają rację. Ani Europa, ani Ameryka nie są w stanie wywrzeć skutecznego wpływu na Rosję. USA są zajęte gdzie indziej, a w dodatku pogrążają się w poważnym kryzysie finansowym. Unia Europejska jest natomiast głęboko podzielona i mało odporna na rosyjski szantaż energetyczny.

Reklama

Zasadnicze pytanie brzmi więc następująco: czy ktokolwiek zdoła zatrzymać Rosję? Czy Zachód w najbliższej przyszłość zdoła posiąść skuteczne instrumenty nacisku na nią? O tym rozmawiamy dziś ze znanym brytyjskim publicystą Edwardem Lucasem, autorem światowego bestsellera "Nowa zimna wojna" (w Polsce ukaże się nakładem wydawnictwa Rebis 14 października).

To książka będąca jednym wielkim ostrzeżeniem dla Zachodu: Rosja rośnie w siłę i za wszelką cenę pragnie odzyskać pozycję supermocarstwa. Zarówno Unia Europejska, jak i NATO muszą brać pod uwagę wszelkiego rodzaju zagrożenia z jej strony - z militarnym włącznie. Rosja nie jest i nie chce być partnerem Zachodu. Jej cel to nieustanne trzymanie go w szachu. Lucas maluje nader czarne scenariusze na przyszłość: Rosja już wkrótce będzie chciała opanować Białoruś, a potem rozpocznie - podobną do gruzińskiej - operację skierowaną przeciwko krajom bałtyckim. Wtedy Zachód zapewne się otrząśnie i rozpocznie jakieś działania. Pytanie tylko, czy nie będzie już za późno…

Maciej Nowicki: Kiedy na moskiewskiej giełdzie indeksy sięgnęły dna, pojawiło się przekonanie, że Kreml wreszcie został ukarany za wojnę w Gruzji. Jak to powiedział Dimitri Trenin: "Jedynym biznesem Rosji jest dziś biznes". Innymi słowy: Putin jest tak popularny, ponieważ wzbogacił Rosjan. Gdy Rosjanie zaczną biednieć, czar Putina pryśnie.
Edward Lucas: Nie sądzę, by Putin przejmował się giełdą. Nie przejmował się rynkiem papierów wartościowych, kiedy likwidował Jukos, nie przejmuje się także teraz. Władze na Kremlu są jednak przekonane, że pieniądze, jakimi dysponują, pozwolą im zneutralizować każdy kryzys giełdowy: zagraniczne rezerwy walutowe Rosji wynoszą 560 miliardów dolarów. Na Kremlu zawsze było napięcie pomiędzy dwiema grupami: "globalnymi kleptokratami" oraz "narodowymi kleptokratami". O ile ci pierwsi przejmują się sytuacją na giełdzie, przejrzystością reguł - bo chcą być obecni na światowym rynku - o tyle ci drudzy kompletnie nie zwracają na to uwagi. "Narodowi kleptokraci" zdobywają dziś wyraźną przewagę. To chyba o czymś świadczy.

Reklama

A więc ekonomiczne konsekwencje tej wojny nie są w ogóle istotne?
Wiele rosyjskich firm będzie miało pod koniec roku poważne problemy finansowe - Rosja jako państwo takich problemów mieć nie będzie. 10 lat temu sytuacja była zupełnie inna. Zachód dysponował pewnymi formami nacisku. Zawsze można było zagrozić, że MFW nie przyzna Rosji kolejnych funduszy, zwrócić uwagę na jej trudności ze spłatą długów zaciągniętych za granicą itp. Teraz Rosja spłaciła dług i niektórym jej politykom wydaje się, że w ogóle nie potrzebują już świata zewnętrznego.

Michaił Leontiew, komentator polityczny numer jeden rosyjskiej telewizji i człowiek Putina, mówi, że wojna w Gruzji i kryzys giełdowy to wydarzenia, na które czekał od lat. Udowodniły one, że Zachód może Rosji co najwyżej zaszkodzić, prowadząc wrogą politykę i niszcząc jej gospodarkę. Putin idzie w podobnym kierunku. Niedawno stwierdził, że sytuacja nigdy nie była równie korzystna dla Rosji - dziś może ona narzucić własne reguły gry Zachodowi. Takie są jego wnioski z wojny w Gruzji: Ameryka została zablokowana w Iraku i Afganistanie, a Europa jest do tego stopnia podzielona, tak zależna od rosyjskiego gazu i tak łasa na zyski z rosyjskiego rynku, że przełknie dosłownie wszystko.
Z perspektywy Kremla wojna w Gruzji uszła Rosji na sucho, podobnie jak wszelkie inne wrogie działania, prowadzone przez ostatnie 10 lat, czyli od czasu kiedy obecny KGB-owski reżim doszedł do władzy. W Rosji skutkiem tej wojny, bardzo popieranej przez naród, był koniec ględzenia o tak zwanej "odwilży Miedwiediewa". Człowiek, w którym spora część Zachodu w absurdalny sposób chciała widzieć liberała, bez wahania przyjął rolę wojowniczego przywódcy państwa: oskarża Zachód i Gruzję, twierdzi, że nie boi się "nowej zimnej wojny" i formułuje groźby pod adresem NATO, aby nie zwiększało swej obecności wojskowej nad Morzem Czarnym. A Zachód nie robi nic. Nie rzuca wyzwania ekonomicznego ani militarnego. Granice tego, co dopuszczalne stale się przesuwają i to tylko w jednym kierunku. Tak jest od lat: najpierw karygodne zachowania Rosji traktowane są jako godny pożałowania wyjątek, jako coś, co można zlekceważyć, a potem świat się do nich przyzwyczaja. Wniosek, jaki Rosja wyciąga z wojny w Gruzji, jest jednoznaczny: Zachód jest słaby, podzielony, zajęty innymi sprawami. Szczyt NATO w Bukareszcie dobrze to pokazał.

Dla pana zdaniem Bukareszt był największym błędem Zachodu - to właśnie wtedy stało się oczywiste, że wojna jest nieunikniona.
Rosji dano bardzo czytelny sygnał. Ten szczyt był dowodem na to, że Niemcy bardziej troszczą się o dobre relacje z Rosją niż z USA, a kraje takie jak Polska znajdują się w mniejszości.

Reklama

Ale Bukareszt przedstawiano jako triumf NATO. Zaraz po tym szczycie zorganizowaliśmy w Warszawie debatę z udziałem Radka Sikorskiego i Roberta Kagana. Obaj mówili bardzo wyraźnie: wygraliśmy, Gruzja i Ukraina będą w NATO. Wprawdzie kraje takie jak Niemcy próbowały przeszkadzać, ale nic im z tego nie wyszło.
Każdy wtedy starał się przedstawiać szczyt jako swój sukces. Angela Merkel w taki sposób przygotowała końcowe oświadczenie, że na dobrą sprawę nie było wiadomo, co z niego wynika. Jedni mogli twierdzić, że zwyciężyli, bo Gruzja i Ukraina wejdą do NATO, przeciwnicy akcesji też twierdzili, że wygrali - bo data włączenia Gruzji i Ukrainy do programu MAP nie została określona. Czyli nie ma żadnych zobowiązań. Dla mnie był to rezultat najgorszy z możliwych. Dał Gruzinom nadmierną pewność siebie i przekonanie, że już znajdują się pod ochronnym parasolem Zachodu. Była to pewność wystarczająca do zaatakowania Osetii Południowej, co stanowiło wielki błąd. Równocześnie zakulisowe rozmowy toczone podczas tego szczytu pokazały Rosjanom, że Zachód nie wie, czego chce. Atmosfera w pokoju, w którym rozmawiali ministrowie spraw zagranicznych, jest tego najlepszym dowodem. Przecież niemiecki minister Franz Walter Steinmeier powiedział Sikorskiemu wyraźnie, że dla Niemiec jest to kwestia bezpieczeństwa narodowego, a on nie ma zamiaru testować niemieckiego bezpieczeństwa na Rosji. To był bardzo jasny przekaz. Ilustruje on podział, jaki ma miejsce już nie tylko w Unii Europejskiej, ale także w NATO. W wypadku krajów takich jak Polska pojawia się więc pytanie: "Czy w sytuacji problemów z Rosją możemy liczyć na wsparcie UE i NATO?". Chciałbym odpowiedzieć: "Oczywiście". Ale wobec ostatnich wydarzeń mogę jedynie stwierdzić: "Miejmy nadzieję".

Po wojnie w Gruzji bardzo często pisano, że rosyjska inwazja całkowicie zmieniła równowagę sił - oczywiście na korzyść Kremla. Mówiono, że Rosja zapędziła Amerykę do narożnika. To chyba jednak spora przesada: ta wojna nie tyle zmieniła równowagę sił, co stanowi kolejny dowód na to, że równowaga już wcześniej uległa zmianie: Ameryka ma związane ręce, co sprawia, że Rosja może sobie poczynać coraz śmielej w swej dawnej sferze wpływów.
Zgadzam się. To jeden z moich głównych argumentów w "Nowej zimnej wojnie". Nie obserwujemy niczego nowego: po prostu dzisiaj ta zmiana stała się bardziej widoczna. Dwa aspekty tego procesu są szczególnie istotne. Pierwszym z nich jest rozkwit ideologii szowinistycznej w Rosji. To zaczęło się od zmiany polityki rosyjskiej w 1998 roku, stopniowego rozluźniania więzów z Zachodem w reakcji na kryzys finansowy. Drugim jest upadek moralnego autorytetu Zachodu. USA straciły ten moralny autorytet w Iraku. Prawdziwa cena za tę wojnę jest płacona we Wschodniej Europie. Gdyby Stany nie zaangażowały się w wojnę w Iraku, miałyby większą możliwość przypilnowania tej części świata. Do tego dochodzi moralna słabość Unii Europejskiej: Europa Zachodnia nadal nie uważa krajów Europy Wschodniej za członków tej samej rodziny.

Condoleezza Rice napisała ostatnio, że Stany Zjednoczone powinny stać się twardsze wobec Rosji. Czy takie stwierdzenia mają w ogóle jakieś realne znaczenie? Z jednej strony, Kreml należałoby w jakiś sposób skarcić. Z drugiej strony, historia amerykańskiego zaangażowania w dawnym bloku sowieckim - od powstania na Węgrzech w 1956 roku aż po wojnę w Gruzji - pokazuje, że nie ma nic gorszego niż groźby i zapewnienia bez pokrycia ze strony Waszyngtonu.
Do Rosji powinniśmy przemawiać łagodnie, dzierżąc jednak w dłoni potężny kij. Powinniśmy prowadzić działania, które naprawdę wstrząsną ludźmi na Kremlu. Ale powinniśmy to robić spokojnie i efektywnie. Najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić, to przemawiać twardym językiem, jak czyni to dziś Condoleezza Rice: straszyć, a następnie nie ugryźć. To daje rosyjskim czekistom (mam na myśli byłych oficerów KGB) poczucie, że Zachód nie traktuje swoich gróźb poważnie. W swoich przemówieniach politycy amerykańscy powinni przede wszystkim zapowiadać zablokowanie dostępu do na przykład Banku Nowojorskiego szemranym rosyjskim firmom.

Dzisiaj? Gdy Ameryka tak bardzo potrzebuje pieniędzy, że jest gotowa przyjąć je niemal od każdego? Gdy prosi Chińczyków, aby wykupywali jej banki czy przemysł?
Oczywiście kryzys finansowy nie jest dobrym momentem, by mówić: "Nie chcemy zagranicznych pieniędzy na zachodnim rynku kapitałowym". Ale te kroki powinny były zostać podjęte już wiele lat temu. Przecież Rosjanie wykorzystują zachodnie rynki kapitałowe podobnie, jak mafia wykorzystuje kasyna - aby "wyprać" swoje pieniądze. Nie możemy na to pozwolić. I jeszcze o Rice - ona wygraża Rosji, a tymczasem w sferze faktów widzimy coś zupełnie odwrotnego. Weźmy Azję Środkową. Kazachstan, Turkmenistan, Azerbejdżan postrzegają Gruzję jako kolejny dowód porażki Zachodu. I mają ku temu solidne podstawy. Rosja złożyła tym krajom bardzo konkretną propozycję: kupimy wasz gaz, waszą ropę, zbudujemy nowe rurociągi. A co robi strona amerykańska? Co kilka miesięcy przyjeżdża do nich zastępca asystenta sekretarza stanu - w administracji Busha podobnej rangi urzędników jest blisko 20. Nie jest to zbyt poważna figura. Dlatego Ameryka przegrywa w tym regionie. Jeśli zaś chodzi o Europę, obserwujemy kompletny brak zdecydowania: nie wiadomo, czy Europa jest zainteresowana Gazociągiem Północnym, który całkowicie uzależni ją od Rosji, czy raczej projektem alternatywnym. Kraje Azji Środkowej dostrzegają to niezdecydowanie, a od czasu wojny w Gruzji zaczynają także wątpić w rzeczywistą siłę Zachodu. Po Gruzji mapa świata została pomalowana na jeszcze ciemniejsze kolory. Nawet Turcja, kraj na którym opiera się zachodnia strategia bezpieczeństwa, zaczyna przechylać się w drugą stronę. Jest niemal w 100 procentach zależna od rosyjskiego gazu. Kreml nieustannie zabiegał o względy Ankary, podczas gdy UE zajmowała się wyłącznie studzeniem jej proeuropejskiego zapału.

Dlaczego Zachód przegrywa tak łatwo? Na pierwszy rzut oka nie sposób tego zrozumieć. Rosja to przecież kraj ze stosunkowo słabą gospodarką. Liczba tamtejszej ludności szybko się zmniejsza, średnia długość życia jest bardzo krótka - znacznie krótsza niż w komunistycznych czasach. UE jest trzy razy większa pod względem liczby ludności i ma ponad 10 razy większy PKB. W przeszłości mieliśmy do czynienia z siłą przyciągania komunizmu - dziś niczego podobnego już nie ma. Ideologiczne lub kulturowe fascynacje Rosją są stosunkowo mało istotne. Europa chce jedynie rosyjskiego gazu...
A jednak to Rosja rozstawia nas po kątach. Dlaczego? Ponieważ stosuje taktykę "divide et impera". Niemcy są bardzo ważnym krajem dla polityki UE, w samych Niemczech niezwykle ważne znaczenie ma przemysł, a z kolei dla przemysłu bardzo istotne są dostawy gazu. Rosja wykorzystuje to - a dostarcza Niemcom około 40 procent gazu - by kształtować krajobraz polityczny w tym kraju, co z kolei wpływa na krajobraz polityczny całej Europy. To samo Rosjanie robią we Włoszech, w Holandii czy na Węgrzech. Ten stosunkowo słaby środek nacisku politycznego wystarczył, by upośledzić politykę i gospodarkę europejską, zanim Europa dostrzegła, co się dzieje.

Ale jak to się dzieje? Prześledźmy to krok po kroku. Zazwyczaj słyszymy: Europa jest zależna od rosyjskiego gazu. Ale istnieje na to prosta odpowiedź: Rosja musi sprzedawać gdzieś swój gaz, potrzebuje europejskiego rynku zbytu, ponieważ potrzebuje pieniędzy.
Rosjanie wykorzystują gaz na dwa podstawowe sposoby. Po pierwsze, używają go do tego, by wpływać na politykę w sposób bezpośredni. Mówią na przykład Niemcom, by nie wspierali liberalizacji europejskiego rynku gazowego i Niemcy blokują ten proces. Po drugie, wykorzystują eksport gazu, by dostać się do innych gałęzi gospodarki. Na przykład ludzie Gazpromu, którzy zasiadają w zarządzie Ruhrgas, wykupują także inne firmy. Rosjanie mają swoje udziały w firmie Strabag, która ma około 5 procent niemieckich linii kolejowych. Krótko mówiąc, scenariusz powstawania prokremlowskiego lobby jest zazwyczaj taki sam. Pierwszy etap to zgoda na uzależnienie od dostaw gazu kontrolowanymi przez Rosjan rurociągami. Następny krok to przyzwolenie na kupno przez Rosjan akcji różnych strategicznych przedsiębiorstw. To szybko prowadzi do powstania miejscowego lobby, które nalega na utrzymanie dobrych stosunków z Rosją i jest przeciwne obronie tych, którzy są zastraszani w innych regionach.

Polacy mówią w takim wypadku: czy oni nie rozumieją, że Rosja może im po prostu wyłączyć gazowe kurki?
Rosja świetnie rozumie te obawy i dlatego korzysta z broni gazowej w selektywny sposób: na Wschodzie tak, na Zachodzie nigdy... Odcięli dopływ gazu na Litwę, ponieważ nie podobało im się, że PKN Orlen kupił rafinerię w Możejkach, odcięli dopływ gazu na Łotwę i do Czech, ponieważ nie podoba im się pomysł tarczy rakietowej. Odcięli gaz także Gruzji i Mołdawii. A przy tym nieustannie powtarzają, że nie odetną gazu krajom Europy Zachodniej. Tylko jakie mają prawo dzielić kraje Unii (i nie tylko Unii) na te, którymi można pomiatać i te, którymi nie można pomiatać? Na dodatek, co jest całkowicie jasne, Rosji nie wystarcza dziś całkowita dominacja na europejskim rynku gazu - ona dąży do zmonopolizowania światowego rynku gazu. Gdy osiągnie ten cel, Europa będzie miała znacznie mniej do powiedzenia.

Co w tej sytuacji należy pana zdaniem zrobić?
Jako Europa zajęliśmy pozycję, na której jesteśmy dużo słabsi niż w rzeczywistości. W każdym z obszarów działania - soft power, ekonomia i wojsko - potrzebujemy radykalnych zmian. NATO musi uznać zagrożenie militarne ze strony Rosji. Pakt chciałby widzieć w niej partnera, ale Rosja nie zachowuje się jak partner. Musimy zatem wypracować jasny plan działania: czy to na wypadek ataku na Polskę czy kraje bałtyckie. To podstawa. Poza tym Zachód musi działać wspólnie na polu ekonomicznym. Należy dokonać przeglądu rosyjskich zakonspirowanych organizacji kryminalnych podających się za normalne przedsiębiorstwa. Dać wyraźnie do zrozumienia, że nie są one mile widziane na zachodnich rynkach kapitałowych i nie chcemy, by korzystały z zachodniego systemu finansowego. Mogą sobie otwierać banki w Mińsku czy też inwestować na giełdzie w Duszanbe, ale w Wiedniu czy Londynie już nie. Na koniec, musimy także działać wspólnie, gdy chodzi o bezpieczeństwo energetyczne, choć będzie to oczywiście bardzo trudne.

Z polskiego punktu widzenia podejście Europy do Rosji jest dużo bardziej racjonalne niż dwa czy trzy lata temu, kiedy polskie obawy dotyczące tego kraju były traktowane jako dowód umysłowego niezrównoważenia Polaków. Tymczasem pan w "Nowej zimnej wojnie" przedstawia niezwykle pesymistyczny scenariusz. Sprowadza się on do tego, że różnice zdań w sprawie polityki wobec Rosji doprowadzą do coraz większej izolacji krajów takich, jak Polska i de facto do rozpadu Europy. Zachód nie będzie chciał dostrzec, że Rosja jest zagrożeniem, a Polska i inne kraje regionu będą się wzdragały przed dalszą integracją, co w naturalny sposób wypchnie je na margines.
Ostatnio sytuacja nieco zmieniła się na lepsze. Pewne zdecydowanie w kontaktach z Rosją wykazał Sarkozy. Zmienił się także rząd w Szwecji: ministrem spraw zagranicznych jest Carl Bildt, który rozumie Rosję. Pojawiają się więc budujące sygnały. Ale to nie wystarczy. Byłem przekonany, że również Niemcy mogą opowiedzieć się przeciwko Rosji. Teraz zmieniam zdanie. Merkel stała się zakładnikiem zinstytucjonalizowanej niemieckiej polityki zagranicznej, która stawia na bliskie związki z Rosją.

Ministrem spraw zagranicznych jest Steinmeier, polityczny wychowanek Schroedera...
To nie wszystko. Dwa tygodnie temu opublikowano wyniki sondażu, wedle którego większość Niemców nie popiera akcji wojskowej - nawet jeśli Rosja użyje siły militarnej, by zaatakować kraje bałtyckie. Przecież to brzmi jak zaproszenie do ataku dla Rosji… W Europie jest wiele krajów, których Rosja po prostu nie obchodzi. Mamy Berlusconiego, który próbował nawet zawetować wspólne stanowisko UE w sprawie Gruzji. Mamy Hiszpanię, Cypr, Grecję, które zachowują się podobnie… Ale nawet wśród unijnych krajów dawnego bloku są poważne różnice - Węgrzy i Słowacy zajęli odmienne stanowiska niż Czesi i Polacy. Węgry, Bułgaria, Słowacja rozwijają strategię prorosyjską.

Co zatem jest potrzebne, by obudzić kraje europejskie? Co musi zrobić Rosja, by uznano, że tak dalej być nie może?
Sytuacja pogorszy się, zanim się poprawi. Kreml jest ogromnie pewny siebie. Rosyjskie władze uważają Rosję za silniejszą, niż jest ona w rzeczywistości. I dlatego są skazane na porażkę. Wszystko sprowadza się do czekistowskiej obsesji bycia znowu silnym, ale bez przeprowadzenia procesów modernizacyjnych. To idiotyczny pomysł. Jednocześnie zaczyna się długa i powolna krucjata Europy przeciwko Moskwie. Póki co nie mamy nowych pomysłów na tę politykę. Ale za kilka lat Europa wspólnie wystąpi przeciwko Moskwie. Przez te kilka lat Rosja może jednak zrobić jeszcze wiele niemiłych rzeczy...

Odmalowuje pan przyszłość Estonii, Łotwy i Litwy w bardzo czarnych barwach. Stwierdzając wręcz: "Obawiam się o niepodległość Estonii".
Podstawowym problemem tych krajów jest obecność wielkiego odsetka - 20 - 30 procent - rosyjskiej mniejszości. Ci ludzie nie zaakceptowali zmian, jakie zaszły w ostatnim dwudziestoleciu, nie zasymilowali się z resztą społeczeństwa i są przegranymi transformacji. Szansę na poprawę swojej sytuacji dostrzegają w zbliżeniu z putinowską Rosją. Co do Estonii, to martwi mnie, że Estończycy oraz ich sojusznicy w Unii Europejskiej i NATO nie robią zbyt wiele, by zapobiec czarnemu scenariuszowi. Rosja musi otrzymywać z Zachodu bardzo jasne i zdecydowane sygnały. Chciałbym, by Steinmeier zapewnił, że Niemcy będą bronić niepodległości krajów bałtyckich. W przypadku Litwy kryzys może wybuchnąć, gdy Rosjanie zaczną intensywniej podróżować do Obwodu Kaliningradzkiego. Rosja zawsze może powiedzieć, że Litwa wprowadza zbędne utrudnienia w ruchu obywateli rosyjskich, może postawić daleko idące żądania. Z polskiej historii wiemy, do czego może doprowadzić problem korytarzy tranzytowych na terenie innego kraju. Takiego żądania ze strony Rosji jeszcze nie ma, ale to nie oznacza, że się ono nie pojawi.

Przyrównuje pan dzisiejszą sytuację do końcówki lat 30., mówiąc, że Gruzja i Estonia są jak Czechosłowacja. Czy to nie jest porównanie na wyrost? Przecież Putin nie jest w żadnym razie nowym Hitlerem.
Nie twierdzę, że Putin to Hitler, a jego czekiści są nowymi nazistami. Niemniej jednak uważam, że Południowa Osetia i Abchazja były w pewnym sensie jak Nadrenia. Następnym krokiem będzie Anschluss Białorusi, który uważam za bardzo prawdopodobny. Po Białorusi przyjdzie kryzys dotyczący jednego z krajów bałtyckich. Potem dojdzie do kryzysu na podobieństwo niemieckiego ataku na Polskę. I dopiero wtedy Zachód powie dość. Rosja jest jak ten facet, który wchodzi do baru: jest lekko pijany, o kulach i ma nadwagę, ale w kieszeni trzyma pistolet. Zaczyna się awanturować, rozlewać innym drinki, zaczepiać kobiety. I każdy w lokalu myśli sobie: "Dlaczego nikt z tym nic nie zrobi?". Ale na razie nikt nie chce.

Jedną z konsekwencji wojny w Gruzji było podpisanie umowy o budowie tarczy antyrakietowej w Polsce. Tarczę krytykowano na różne sposoby. Mówiono między innymi, że Putin nie mógł sobie wymarzyć lepszego scenariusza. I że być może dostanie wkrótce wielki prezent: będzie nim podział w obrębie NATO na tle konfliktu wokół tarczy.
Niestety taki podział już się ujawnia. I nie tylko tarcza jest tego powodem. Dziś mamy z jednej strony "prawdziwe NATO", w skład którego wchodzą Wielka Brytania, Kanada, USA, Polska, państwa bałtyckie, Norwegia, po części Francja i Turcja postrzegające NATO jako sojusz militarny, a z drugiej państwa, które traktują Sojusz jako organizację zajmującą się jedynie utrzymywaniem pokoju - to między innymi Włochy, Belgia, Hiszpania i Portugalia. Musimy oswoić się z myślą, że wewnątrz NATO będą zawierane koalicje prowadzące do powstania frakcji. Polska powinna to wziąć pod uwagę. Widzimy dziś bardzo ścisłą współpracę obronną między Norwegią, która jest w NATO, Szwecją, która nie jest, oraz Finlandią. Byłoby świetnie, gdyby Polska, Dania, kraje bałtyckie, Kanada i USA przyłączyły się do tej współpracy. Taki pakt można by nazwać Nordycko - Atlantyckim.

Jedną z najistotniejszych rad, jakich Zbigniew Brzeziński udzielił Polsce w kwestii rosyjskiej, było jak najściślejsze zbliżenie z Niemcami. Mówił mniej więcej tak: Niemcy są strategicznym partnerem USA i bez świetnych relacji z Niemcami, Polska praktycznie nie istnieje dla Ameryki. Pytanie tylko: czy to możliwe? Czy Polska i Niemcy mają aż tak zbliżone interesy?
Polsce nie wolno mieć złych relacji z Niemcami. To był błąd popełniony w okresie rządów Kaczyńskiego. Kaczyński mówił nieustannie o Berlinie, ale relacji z Niemcami nie poprawił. Sikorski zaś mówi otwarcie: "Nie możemy być najlepszymi przyjaciółmi, ale starajmy się minimalizować obszary niezgody". I ma rację: interesy Polski i Niemiec nie są do siebie specjalnie zbliżone. Jedynym wyjątkiem były czasy Helmuta Kohla. Ale nawet wtedy takie twierdzenie było bardzo ryzykowne, ze względu na ścisłe związki, jakie Kohl utrzymywał z Rosją. Dziś można mieć jedynie nadzieję, że doktryna Steinmeiera i Schroedera nie będzie zyskiwała na znaczeniu. I jeszcze jedno: obecny rząd jest najmniej złym rządem, jaki Polska miała od 1989 roku. Szczególnie obiecująco wygląda współpraca między Tuskiem i Sikorskim w polityce zagranicznej. Polska staje się zawodnikiem wagi ciężkiej na arenie międzynarodowej.

*Edward Lucas, ur. 1962, brytyjski dziennikarz i publicysta. Od 1986 roku zajmuje się sprawami Europy Wschodniej. W latach 1998-2002 pracował w Moskwie jako wysłannik tygodnika "The Economist". Obecnie jest korespondentem tego pisma na Europę Środkową i Wschodnią. Autor głośnej, przełożonej na kilkanaście języków książki "The New Cold War" (2008).