PiS zaprezentował nowy spot z gatunku political fiction, uderzający w PO. Zmontowane wypowiedzi lidera Platformy i obrazy uchodźców pokazują wymyśloną rzeczywistość w 2020 r. – Polskę szturmowaną przez imigrantów na skutek decyzji o likwidacji urzędów wojewódzkich.
To powrót do linii kampanii z 2015 r., która dała zwycięstwo prawicy. – A raczej gest rozpaczy wynikający ze słabnących notowań – uważa rzecznik PO Jan Grabiec. I nie wyklucza, że prawnicy partii po przeanalizowaniu spotu pozwą PiS w trybie wyborczym. To pokazuje, jak centralna polityka zdominowała wybory samorządowe. Ciężar wizerunkowy tej kampanii w dużej mierze brali na siebie nieubiegający się o stanowiska samorządowe liderzy partyjni. W przypadku premiera Mateusza Morawieckiego potwierdził to precedensowy wyrok sądu w sprawie jego wypowiedzi o tym, że za rządów PO–PSL nie budowano dróg i mostów.
To pierwsza kampania samorządowa, w której obserwowaliśmy tak częste konwencje polityczne organizowane z dużym rozmachem w regionach. Dotychczas żadne wyścigi przedwyborcze nie były też tak zdominowane przez politykę centralną, a to tylko wzmogło proces polaryzacji sceny politycznej. W efekcie ta kampania była też brutalniejsza niż poprzednie. Bardziej negatywna. Od trzech czy czterech kandydatów słyszałem o metodach politycznej rywalizacji ocierających się o bandyzm – mówi dr Sergiusz Trzeciak, ekspert marketingu politycznego, autor książki „Drzewo kampanii wyborczej”. Ponadto kandydaci często sięgali po argument dobrych lub złych relacji z rządem, co ich zdaniem nie pozostaje bez wpływu na dalszy rozwój miast.
Reklama
To, że polityka centralna coraz brutalniej wchodzi w kampanię lokalną, jest nie w smak wielu samorządowcom. „Z żalem obserwujemy wykorzystywanie metod, które trudno uznać za fair, a które w poprzednich wyborach nie występowały w takim stopniu. Trudno kwestionować prawo czołowych przedstawicieli partii politycznych do angażowania się w kampanię. Jednak od osób pełniących ważne funkcje w rządzie można oczekiwać stosowania standardów, które składają się na powszechnie znane pojęcie przyzwoitości” – czytamy w komunikacie Związku Miast Polskich.
Reklama

Wygaszanie mandatu

Jednym z najmocniejszych elementów mijającej kampanii może być sprawa potencjalnego wygaszenia mandatu prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej. Wczoraj wojewoda łódzki Zbigniew Rau zapowiedział, że nie pozbawi jej stanowiska, ale tylko dlatego, że jej kadencja i tak się zaraz kończy. – Ewentualna wygrana Hanny Zdanowskiej jest zdarzeniem przyszłym i niepewnym. Niemniej, gdyby jej kandydowanie miało zakończyć się sukcesem, podjąłbym działania pozostające w kompetencji wojewody co do zapewnienia legalności sprawowania funkcji przez samorządowców – zaznaczył wojewoda. Innymi słowy, jeśli Zdanowska wygra, w mieście zostanie wprowadzony rządowy komisarz.
Ta zapowiedź może mieć wpływ na decyzje wyborców, którzy w niedzielę pójdą do urn. A przecież nie wszyscy prawnicy podzielają zdanie polityków PiS. – Wojewoda nie ma podstaw do wygaszenia mandatu Zdanowskiej – ocenia mec. Maciej Kiełbus z Kancelarii Dr Ziemski & Partners.
Artykuł 6 ustawy o pracownikach samorządowych faktycznie mówi, że samorządowiec nie może być skazany prawomocnym wyrokiem. Przepis ten jednak należy odczytywać w kontekście art. 6a tej ustawy, który wymienia stanowiska, których ta regulacja dotyczy. W przepisie świadomie nie wymienia się wójta, burmistrza czy prezydenta miasta, lecz najwyżej ich zastępców. A więc ta regulacja w żaden sposób nie dotyczy urzędników obejmujących funkcję na mocy wyborów powszechnych. Do tego typu osób zastosowanie bowiem znajdują przepisy kodeksu wyborczego. A ten stanowi jasno, że prawa wybieralności w wyborach nie ma osoba skazana prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego lub umyślne przestępstwo skarbowe. Ustawa ta ma zatem charakter szczególny względem ustawy o pracownikach samorządowych – tłumaczy mec. Kiełbus.

Nowe pojęcie

Tegoroczną kampanię samorządową charakteryzuje też… prekampania. Zaczęła się ona już kilka miesięcy przed tym, jak premier zarządził termin wyborów i formalnie umożliwił tym samym zgodną z prawem agitację (zrobił to w sierpniu). W prekampanii przodowali Rafał Trzaskowski (wystartował w marcu), oraz Patryk Jaki, który do wyścigu o prezydenturę Warszawy dołączył w kwietniu. Kolejny raz byliśmy świadkami słabości przepisów kodeksu wyborczego, nieprzystającego do zmieniających się realiów. O ile cztery lata temu wskazywano głównie na łamanie ciszy wyborczej, o tyle teraz głównym wątkiem przez długi czas były sprawa prekampanii i brak możliwości jej penalizacji.
W efekcie przedwyborcze wyścigi się wydłużają. Zwiększa się przy tym możliwość dotarcia do potencjalnych wyborców przez media społecznościowe. Trudno mieć pretensje, że kandydaci, zwłaszcza ci, którzy nie pełnią żadnych funkcji, zaczynają starania wcześniej, by dotrzeć do wyborców. To powinno skłonić rządzących do dopasowania przepisów do rzeczywistości, inaczej prawo będzie ośmieszane również przy okazji kolejnych elekcji. Możliwe, że wyjściem byłoby usankcjonowanie statusu prekampanii w prawie i wprowadzania takiego pojęcia do prawa wyborczego.

Księżycowa licytacja

W wyborczym amoku nie zabrakło osobliwych obietnic. Główni faworyci w Warszawie zaczęli licytację od tego, kto wybuduje więcej linii metra. Nieważne, że miasta najzwyczajniej w świecie nie stać na taki wydatek.
Głośno było o kandydacie na burmistrza Sokołowa Podlaskiego, który obiecał swoim wyborcom postawienie restauracji McDonald’s (bez konsultacji z amerykańską siecią fast-foodów). Z kolei kandydat PiS na prezydenta Częstochowy zapewniał rychłe powołanie województwa częstochowskiego, choć rząd nie podjął jeszcze żadnych prac w tym zakresie (a nawet jeśli, to prędzej stworzy woj. środkowopomorskie).
Pojawiły się też ostrzeżenia. Prezydent Legionowa Roman Smogorzewski rozesłał do mieszkańców list opatrzony miejskim logotypem i adresem ratusza, w którym oprócz wymienienia swoich zasług zapowiedział, że w ramach trwającej kampanii "każde pomówienie będzie ścigać w trybie wyborczym".