Z Elką, 28-letnią delikatną blondynką, stoimy przed okazałą willą w niewielkiej norweskiej miejscowości Rahold, niecałe 100 km na północ od Oslo. Elka naciska dzwonek. Drzwi otwiera starsza pani. Elka łamaną angielszczyzną mówi "Hai, pliz rid”, czyli "Cześć, proszę czytaj” i podaje jej przygotowaną wcześniej karteczkę z napisanym odręcznie po norwesku tekstem: "Mam na imię Elka. Jestem biedną studentką z Polski, nie mam pracy, a moje studia kosztują dużo pieniędzy, dlatego sprzedaję obrazki”. Elka wymownie pokazuje na torbę z czarno-białymi szkicami i wyciąga rękę. Kobieta nawet nie chce ich oglądać, wraca do środka domu i po chwili przynosi nam 60 koron, czyli równowartość około 24 zł.

Reklama

"Łatwo poszło, nie?" - mówi Elka i ciągnie mnie do następnego domu.

W ciągu następnych kilku godzin dziewczyna puka do kilkudziesięciu najlepiej wyglądających domów w całym Rahold. Wieczorem wsiada do białego mercedesa busa z przyciemnianymi szybami i jedzie do oddalonego o kilkanaście kilometrów campingu w Hurdal. Do Rahold już nie wróci.

Grupa, w ramach której działa Elka, nie odwiedza dwa razy tych samych miasteczek. To jedna z żelaznych zasad, bo tylko na dziewiczych terenach można dobrze zarobić. Kilkadziesiąt takich doskonale zorganizowanych na wzór przestępczych gangów grup Polaków od kilku lat jeździ po całej Europie Zachodniej i żebrze. Tak zwani obrazkowicze dotarli już nie tylko od Niemiec, Austrii czy Holandii, ale też do Szwecji, na Wyspy Brytyjskie, a nawet do Islandii. Chodzą od domu do domu i oferują ludziom marnej jakości czarno-białe szkice. Na kartkach mają spisane łzawe historie we wszystkich zachodnioeuropejskich językach - że są biednymi studentami z Polski, rodzicami dzieci chorych na białaczkę albo niemowami. Po trzech, czterech tygodniach wracają do kraju bogatsi nawet o 8 - 10 tys. zł.

W obrazkowym procederze wyspecjalizowali się mieszkańcy województwa lubelskiego, zwłaszcza okolic Siedlec, ale jeżdżą też ludzie z Pomorza, Białegostoku i ze Śląska. - Ciągle spotyka się na trasie nowych - mówi Elka, która jest przedstawicielką grupy lubelskiej. Podstawą ich żebraczego sukcesu jest dobra organizacja. Każda grupa rozpoczyna przygotowania do wyjazdu od wykonania precyzyjnego planu działania. Opracowują trasy, rezerwują noclegi i kopiują obrazki w profesjonalnej drukarni.

Żeby zdobyć zaufanie i nie przypominać zwykłych żebraków, ubierają się schludnie. Mają też własny slang. Jednym z najczęściej używanych słów jest "dziad”, czyli ekstra pieniądze od osób, które nie chcą kupić obrazka, bo albo dają się nabrać na historię z kartki, albo chcą się pozbyć natręta. Kolejne słowo klucz to "rejon”. W ten sposób członkowie żebraczych grup mówią o przydzielonych im miejscowościach najczęściej liczących kilkuset mieszkańców.

Jedna ekipa liczy zazwyczaj osiem osób, bo tyle mieści się w busach, którymi Polacy się poruszają. To ludzie w różnym wieku - najczęściej uczniowie szkół ponadgimnazjalnych, jak 19-letnia Aneta ucząca się w liceum dla dorosłych w niewielkim miasteczku pod Garwolinem. Ale zdarzają się starsi, jak bezrobotna 28-letnia Elka, która samotnie wychowuje 4-letnią córeczkę, czy 35-letni Piotr. Dobrze zbudowany, ogorzały brunet ze złotym łańcuchem na szyi jest szefem norweskiej grupy. Każda taka ekipa ma bowiem swojego przywódcę. To on zbiera chętnych do wyjazdu, załatwia noclegi, obrazki i opracowuje trasy. - Nadają się tylko te wioski z trzema trójkącikami, większych w pojedynkę nie da się obejść - pokazuje na mapie samochodowej Norwegii.

Reklama

Duże miasta omija także z innego powodu. - Lepiej nie rzucać się w oczy, zresztą ludzie z wiosek lepiej reagują - mówi Piotr. Sam nie żebrze. Gdy członkowie jego grupy chodzą od domu do domu, on czeka na nich w pobliżu na niewielkim parkingu i zaczytuje się w "Świecie według Dziada”, autobiografii zmarłego niedawno szefa wołomińskiego gangu Henryka N., "Dziada”. - Lubię takie gangsterskie historie - mówi.

Piotr od każdego sprzedanego obrazka inkasuje 40 koron, czyli niecałe 30 proc. zebranej sumy. Trafiają też do niego pieniądze za mieszkanie i paliwo. Piotr nie chce się przyznać ile zarabia. Jego podopieczni przyznają, że jest to nawet 15 - 20 tys. zł za jeden wyjazd. A takich trzy - czterotygodniowych wycieczek w ciągu roku mężczyzna ma przynajmniej pięć.

Żyje z obrazkowego biznesu od czasu, gdy sześć lat temu stracił posadę na kutrze rybackim. Najpierw żebrał sam, ale szybko zainwestował w samochód i zaczął wozić innych. Był w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Austrii, Irlandii i Szwecji. Jednak najchętniej wybiera Norwegię, bo tu mieszka jego siostra, więc ten kraj zna jak własną kieszeń. - No i korona jeszcze jakoś się trzyma, lepiej niż funty - mówi.

Dzięki temu niedawno zaczął budowę dwupiętrowego domu pod Łukowem. Jak dobrze pójdzie, razem z żoną i dwiema córkami wprowadzi się do niego już w przyszłym roku. Nieźle na żebraczym biznesie wychodzą też zwykli członkowie grupy. Anetę obchodzi tylko to, że dzięki wyjazdom "na obrazki” mogła się usamodzielnić. Za zarobione podczas ostatniej eskapady pieniądze kupiła sobie dziesięcioletnie audi. Za 1,2 tys. zł, które zarabiała jako sprzedawczyni w centrum handlowym, nigdy nie mogłaby sobie na to pozwolić. - Trzeba się cenić. Nie będę tyrać za psie pieniądze - mówi.

Piotr obrusza się, gdy mówię, że jest szefem "obrazkowej mafii”. - Trzy lata temu jeden gość z Siedlec chciał kierować tym biznesem. Dla postrachu spalił nawet kilka busów. Ale nie szło wszystkich upilnować. Poza tym prawdziwa mafia woli robić kasę na innym biznesie - mówi Piotr. Utrzymuje, że tym, co robi, w żaden sposób nie łamie prawa, a w Norwegii żebranie nie jest zakazane. To dlatego miejscowa policja w ogóle się nie interesuje Polakami. - Słyszę o takiej działalności po raz pierwszy - mówi Marian Ostensen z departamentu informacji norweskiej policji. - Gdybyśmy mieli informacje o włamaniach, kradzieżach albo zakłócaniu porządku, natychmiast zajęlibyśmy się tym procederem.

Więcej wiedzą polscy policjanci, ale również oni bezradnie rozkładają ręce. - To zjawisko z udziałem mieszkańców naszego regionu znane nam jest od kilku lat. Ale my możemy ścigać przestępstwa popełniane na terenie RP. Poza tym musielibyśmy mieć jakieś zgłoszenie, np. od osoby zmuszanej do żebrania. A takich sygnałów nie było - mówi "Dziennikowi” Jacek Chaciak z Komendy Miejskiej Policji w Siedlcach.

Nie było i nie ma, bo uczestnicy grupy doskonale zdają sobie sprawę, że choć formalnie nie łamią prawa, to nadmierne zainteresowanie ze strony policji ich działalnością mogłoby im mocno zaszkodzić, np. ściągając na głowę urząd skarbowy. Dlatego każdy członek grupy przed wyjazdem otrzymuje dokładną instrukcję na wypadek policyjnej kontroli. "Jak cię zatrzymają suki, to mów, żeś turystka i przyjechałaś zwiedzać na stopa. Absolutnie nie przyznawaj się, że jest ktoś z tobą, bo wszyscy mogą mieć niepotrzebne problemy" - instruuje mnie Piotr.

Na razie działalność tego typu grup niepokoi tylko Polaków legalnie pracujących za granicą. Jerzy Gruca ze Związku Polaków w Norwegii mówi, że obrazkowy proceder może szybko zniszczyć dobrą opinię o Polakach. "Norwegowie cenią pracowników z Polski, a nasz kraj cieszy się tu estymą. Przez takich ludzi wszystko możemy zaprzepaścić" - dodaje Gruca. Podobnie sądzą polscy eksperci specjalizujący się w kreowaniu wizerunków krajów i miast zagranicą. "Żebrzący Polacy mogą go skutecznie zepsuć i to na lata. Złe informacje rozchodzą się szybciej i z większą siłą niż dobre. Przecież do dziś w Niemczech Polak ma etykietkę samochodowego złodzieja" - mówi DZIENNIKOWI specjalista od promocji Polski Anna Proszowska-Sala.

Sami zainteresowani takich obaw nie mają, a jeśli je kiedykolwiek mieli, to pozbyli się ich wraz z pierwszym zarobkiem. "To, co robimy, to prawie jak akwizycja. Nikt nie stoi przecież pod kościołem. Nie chodzimy w podartych ciuchach, nie narzucamy się" - mówi Piotr.

p

"Wkrótce pojawi się stereotyp Polaka-żebraka"

Sylwia Czubkowska: Zorganizowane grupy Polaków jeżdżą po Europie i żebrzą. Ile czasu potrzeba, byśmy zaczęli być postrzegani jako naród żebraków?
Anna Proszowska-Sala*:
Niewiele. Złe wiadomości rozchodzą się przecież znacznie szybciej niż te dobre. I wkrótce może się okazać, że przynajmniej w Skandynawii zamiast wizerunku Polaka-lekarza i pielęgniarki będzie powszechny stereotyp Polaka-żebraka.

Ale chyba tamte społeczności muszą mieć świadomość, że to tylko margines.
Wcale nie. To, co widzą i o czym usłyszą w swoim otoczeniu, lepiej do nich przemawia niż oficjalne opowieści o tym, jak wygląda Polska. Właśnie wróciłam z urlopu w Chorwacji. Niestety wcale nie mamy tam najlepszej opinii. Kilka telewizji i gazet opublikowało materiały ukazujące Polaków w niekorzystnym świetle. Jak rezerwują apartamenty, mieszkają w nich przez kilka dni, a potem w nocy bez płacenia uciekają. Oczywiście takich przypadków było tylko kilka na kilkadziesiąt tysięcy odwiedzających ten kraj polskich turystów, ale to wystarczyło. Obecnie Chorwaci odnoszą sie do nas z ogromną nieufnością. Długo się zastanawiają, zanim pożyczą nam choćby widelec. Podobnie może być w Norwegii.

Jak długo trzeba walczyć z takim stereotypem?
Bardzo długo, wystarczy przypomnieć sobie stereotyp Polaka-złodzieja w Niemczech. Ile lat musiało minąć, by Niemcy zaczęli o nim zapominać, a przecież i tak wciąż jeszcze jest on żywy. Wystarczy jakiś nagłośniony przypadek Polaka, który coś ukradnie.

W jaki sposób zwalczać takie negatywne uogólnienia?
Tak długo jak Polacy nie będą umieli pokazać się za granicą od lepszej strony, będzie to bardzo trudne. Tylko umiejętność pokazania swoich zalet może przekonać innych, że nie jesteśmy ani złodziejami, ani żebrakami.

*Anna Proszowska-Sala jest specjalistką od public relations i marketingu Polski

"Stereotypy ciężko jest pokonać"

Sylwia Czubkowska: Czy Rumuni czują się pokrzywdzeni stereotypem Rumuna-żebraka? Constantin Geambasu*: Bardzo. Szczególnie, że problem masowego żebractwa nie odnosi się przecież do ogółu Rumunów, tylko do Cyganów rumuńskich. Mimo to od lat za granicą jesteśmy postrzegani jako wywołujący same kłopoty nędzarze.

Odczuł to pan kiedykolwiek na własnej skórze?
Osobiście nie, ale wystarczy, że czytam w gazetach o tym, jak nas widzą we Włoszech, Francji czy Hiszpanii, by czuć ogromny niesmak. Także w Polsce ten stereotyp też jest przecież wciąż obecny i mówienie "Rumun” o żebrakach wszelkiej narodowości jest na porządku dziennym.

Jak Rumunia z tym walczy?
Podejmowanych jest wiele kroków, głównie przez rząd: od współpracy z policjami z zagranicy po wyprawy ministrów i premiera na Zachód. Założono też Instytut Kultury Rumuńskiej, by pokazać nasz kraj z innej strony. Ale tak naprawdę poskutkować mogą tylko dwa rozwiązania: poprawa sytuacji wewnątrz kraju, by Cyganie nie musieli wyjeżdżać w poszukiwaniu pracy, oraz jak najczęstsze nawiązywanie bezpośrednich kontaktów między obcokrajowcami i Rumunami. Tylko tak można pokonać stereotypy. Jest to jednak proces długotrwały. Bo tak to jest ze stereotypami, że łatwo i szybko powstają, za to długo trzeba z nimi walczyć.

*Constantin Geambasu jest literaturoznawcą z Uniwersytetu w Bukareszcie