p

Agata Bielik-Robson*

O przemocy u Żiżka raz jeszcze

Stoję przed dość karkołomnym zadaniem: próbą odpowiedzi na głos Slavoja Zizka, który tylko z pozoru jest repliką na teksty krytyczne o jego "Rewolucji u bram" zamieszczone w przedostatniej "Europie" (nr 144 z 6 stycznia br.). Odpowiedź to forma dialogiczna, podtrzymująca ciągłość rozmowy, która jednak za sprawą interwencji Zizka uległa zerwaniu. Wydaje się, że Zizek albo wspomnianych tekstów w ogóle nie przeczytał - albo zadowolił się ich bardzo pobieżną lekturą, wychwytując tylko poszczególne hasła, które natychmiast zinterpretował na swój wojujący sposób. Nie jest rzeczą przyjemną prowadzenie rozmowy tam, gdzie już dawno nie liczy się żaden dialog. Ale, jak powiedział Beckett, piewca heroicznego absurdu, "trzeba ciągnąć to dalej" - nawet jeśli kontynuacja pozornej rozmowy nie ma w istocie najmniejszego sensu.

Reklama

Ani mój esej, ani tym bardziej wypowiedź Marka Siemka (którego Zizek mógłby uznać wręcz za sojusznika w jego "antykamerdynerskim" podejściu do Lenina) nie mieszczą się w spektrum, w jakim Zizek umieszcza wszystkie "ataki" na siebie. Spektrum to określone jest przez dwa bieguny: z jednej strony biorą Zizka na cel zaperzeni antykomuniści, którzy w Leninie widzą nade wszystko zbrodniarza (a tym samym pozwalają sobie na kamerdynersko-moralistyczną perspektywę, zupełnie nieodpowiednią dla celów poważnej analizy politycznej), z drugiej zaś krytykują go łagodni liberałowie, którzy odmawiają wzięcia jego pism całkiem na serio i godzą się na niezadowalający Zizka kompromis: "Uznamy cię, ale tylko jako prowokatora, którego subwersywne oddziaływanie ożywi naszą skostniałą sferę publiczną" (w tej klasie, od biedy, mogłabym znaleźć się i ja, kiedy nazywam Zizka tricksterem, zaś jego idiom filozoficzny "totalitarnym campem"). Stąd ewidentne rozgoryczenie autora notorycznie źle rozumianego: "Mogę tylko powiedzieć, że szczerze się cieszę z odrzucenia mojej książki przez ludzi, którzy potrafią pisać takie oszczercze kłamstwa: gdyby okazali choćby odrobinę zrozumienia dla mojego pisarstwa, poczułbym się głęboko zawstydzony moralnie".

Ze swej strony mogę tylko powiedzieć, że chciałam wykazać się pewnym zrozumieniem dla pisarstwa Zizka, licząc na to, że ten właśnie zawstydzi się moralnie. Że zobaczy, jak wielkim i nieopłacalnym kosztem usiłuje ocalić "iskierkę utopii" zawartą w lewicowej tradycji rewolucyjnej, czyli, innymi słowy - jak wielkie ustępstwo musi uczynić na rzecz języka, którym zwykle posługiwała się krwawa antyliberalna myśl prawicowej kontrrewolucji, od de Maistre'a, przez Schmitta, aż po Jüngera. W "Rewolucji u bram" Zizek ma ciekawy pomysł: chce dać nam zupełnie inną narrację o Leninie, odrywając go od zjawiska leninizmu, które - jak sądzi - zostało retrospektywnie wytworzone przez epokę stalinowską i nie oddaje sprawiedliwości historycznej postaci wielkiego rewolucjonisty. Po drugie, chce oderwać go również od tradycji marksowskiej, w której Lenin jest figurą dwuznaczną, ponieważ, dokonując rewolucji w kraju feudalnym, wykroczył poza sztywny schemat konieczności historycznej zarysowany w "Kapitale". Tym samym jednak Lenin, wyjęty z kontekstu marksowskiego, staje się - chcąc nie chcąc - bohaterem zupełnie innej bajki: decyzjonistycznym suwerenem, rodem z "Teologii politycznej" Carla Schmitta, którego nie wiąże żadna konieczność i żadne prawo, ponieważ to on sam je ustanawia. Elementami tak pojętej suwerennej decyzji są: zerwanie rozmowy, legitymizacja przemocy jako właściwego rozwiązania politycznego oraz pełne uprawomocnienie dyktatury.

Kiedy zatem pisałam o niepokojącej tendencji Zizka do legitymizowania przemocy w jej najbardziej skrajnej, decyzjonistycznej postaci, nie chodziło mi tylko o to, że występuje on przeciw liberalnemu ideałowi wiecznej rozmowy, ale także o to, że jako lewicowiec przechodzi niepostrzeżenie na "ciemną stronę mocy". Tym samym, całkowicie wbrew deklarowanym przez siebie intencjom, przybliża figurę Lenina do Adolfa Hitlera, który równie silnie poczuł w sobie Schmittiańską iskrę władzy suwerennej. Nie tylko zatem wredni antykomuniści dopuszczają się "oszczerczego kłamstwa", stwierdzając istnienie wspólnego mianownika komunizmu i nazizmu - podobna sugestia wyłania się paradoksalnie również z wywodów Zizka, "zatwardziałego leninisty".

Reklama

Odwołanie się do decyzji, która rozpętuje rewolucyjną przemoc, wcale przy tym nie musi być oznaką siły. Wprost przeciwnie, może oznaczać kompletną bezradność w sytuacji, która nie podpowiada żadnego "znaczącego" rozwiązania. Mówiąc językiem lacanowskim, jest to sytuacja, gdzie wszelkie znaczenie zostaje złapane w sieć alienacji - owej pozornej rozmowy demokratycznej sfery publicznej, toczącej się pod dyktando machiny kapitalizmu - i tylko akt pozbawiony znaczenia z perspektywy tego zamkniętego systemu może cokolwiek zmienić. Kiedy Zizek pisze: "A zatem - na przekór tanim >>rewolucyjnym<< wezwaniom do radykalnego obalenia kapitalizmu i jego demokratycznej formy politycznej - moja teza brzmi: takie wezwania, choć w dłuższej perspektywie konieczne, są dzisiaj pozbawione znaczenia", to pragnie przekuć swą bezradność w nową siłę. Głosząc konieczność wycofania się z uczestnictwa w dzisiejszej scenie politycznej, decyduje się na manewr w rodzaju "reculer pour mieux sauter". Nie godząc się na grę znaczącego toczoną w późnej nowoczesności - gdzie rola lewicy sprowadza się albo do akademickiej obrony mniejszości i niezbornych prób przywracania tradycji związkowej, albo do filantropijnego działania w obrębie NGO-sów - pragnie wycofać się na pozycje Realnego, z którego to punktu widzenia świat, jaki znamy, "do wytępienia tylko się nadaje" (jak mawiał Goetheański Mefisto). Nigdy zatem nie złapiemy Zizka na gorącym uczynku, czyli na "tanich" namowach do rewolucyjnej przemocy, która miałaby zniszczyć kapitalizm - bo tego rodzaju prosta artykulacja wtrącałaby go w sieć znaczącego, którą skądinąd chciałby porwać i zniszczyć. Jednocześnie jednak sugestia, że trzeba wycofać się na pozycje Realnego i dokonać całkowitego "resetu" wszystkich politycznych znaczeń nowoczesności, kryje w sobie odwołanie do przemocy, w obliczu której tamta "tania" perswazja zupełnie blednie.

Przypomina się tu raczej "boska przemoc" ze słynnego eseju Waltera Benjamina pod - raczej mylącym - tytułem "Krytyka przemocy". Wobec jej niszczycielskiej siły wszelka ziemska przemoc jawi się jako niewinnie zachowawcza. Dlatego też Zizkowi nie chodzi o "powrót do Lenina" - bo to znaczyłoby uwikłanie akcji rewolucyjnej w nieczysty kontekst znaczeń, jakie narosły wokół jego postaci - lecz o "powtórzenie Lenina" w tym tylko, co w nim najczystsze, a więc w owej nieskażonej energii mesjanicznej: "W rezultacie - mówi - powtórzenie Lenina nie oznacza powrotu do Lenina - powtórzenie Lenina wiąże się z akceptacją tego, że >>Lenin jest martwy<<, że jego konkretne rozwiązania zawiodły, nawet monstrualnie zawiodły, ale że istnieje w nich iskierka utopii, którą warto ocalić". Wydaje mi się jednak, że to "powtórzenie" zwiastuje coś jeszcze bardziej gwałtownego i przerażającego niż zwykły "powrót". W pełni solidaryzuję się z pewnym talmudycznym rabinem, który pośród gorącej dyskusji dotyczącej nadejścia czasów mesjańskich pozwolił sobie na ciche westchnienie: "Obym nie dożył czasów, w których nadejdzie Mesjasz...".

Agata Bielik-Robson

p

*Agata Bielik-Robson, ur. 1966, filozof. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, wykłada także w Collegium Civitas, Szkole Nauk Społecznych PAN i Ośrodku Studiów Amerykańskich. Opublikowała książki: "Na drugim brzegu nihilizmu" (1997), "Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości" (2000) oraz "Duch powierzchni. Rewizja romantyczna i filozofia" (2004). Na łamach "Europy" wielokrotnie zamieszczaliśmy jej teksty - ostatnio w nrze 1 z 6 stycznia br. ukazał się esej "Jak się filozofuje młotem (i sierpem)".