W ostatnim tygodniu burmistrz Kraśnika zrobił w sieci furorę. Jego odpowiedź na nagabywania wojewody lubelskiego o możliwość przyjęcia grupki uchodźców nie pozostawia większych wątpliwości, zarówno co do realnych możliwości miasta Kraśnik, jak i stanu emocjonalnego jego włodarzy.

Reklama

Te pierwsze burmistrz Mirosław Włodarczyk streszcza następująco: Informuję, że pierwszy raz w historii miasta Kraśnik, udało się wyremontować i dostosować do oczekiwanych przez Pana Wojewodę standardów 57 mieszkań socjalnych (…) Mieszkania te zostały przekazane najbardziej potrzebującym rodzinom z naszego miasta.

Najwyraźniej radość i ulga z tego historycznego osiągnięcia miasta Kraśnik sprawiają, że dalej burmistrz uderza w bardziej wojownicze tony. - Mam nadzieję, że nie jest Pana intencją wysiedlenie z tego budynku kraśnickich rodzin z dziećmi w celu zakwaterowania tam islamskich uchodźców. Nigdy bym na to nie pozwolił! - zapowiada, pomijając fakt, że jeszcze nigdy chyba nie zdarzyło się usunięcie kogoś z mieszkania socjalnego przez wojewodę, a na straży praw osób, którym przekazano mieszkania socjalne, stoją organy ścigania i sądy. Nie mówiąc już o sugestii, że wojewoda mógłby działać w interesie, o zgrozo, muzułmanów. Ot, zderzenie cywilizacji w mikroskali.

- W mojej ocenie naszym moralnym obowiązkiem jako Polaków jest umożliwienie jak najszybszego powrotu do kraju potomkom polskich patriotów przymusowo wywiezionych do dawnych republik sowieckich - dorzuca na koniec swojej odpowiedzi burmistrz Włodarczyk.

Reklama

Powiedzcie, że nas nie chcecie

Repatrianci i kandydaci narepatriantów jeszcze chyba nigdy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie mieli tak sprzyjającej koniunktury. Wyasygnowanie 30 milionów złotych z budżetu na rok 2016 zapowiedziała kilka dni temu premier Ewa Kopacz. - Chciałabym, by był to program, który będzie realizowany przez kolejne lata. Po to, żebyśmy mogli nie tylko mówić, że opiekujemy się Polakami ze Wschodu, którzy chcieliby tu wrócić, ale że realnie to robimy - podkreślała. Obszerniejszy program w tej sprawie ma trafić do parlamentu przed wyborami.

Reklama

Kilkadziesiąt godzin po ogłoszeniu tej decyzji o sprawie mówił też Jarosław Kaczyński. - Jeśli wybory pójdą po naszej myśli, przeprowadzimy repatriację Polaków ze Wschodu oraz przeprowadzimy zmiany w Karcie Polaka i ustawę o repatriacji - zapowiadał na konferencji prasowej. - Ustawa, która dawno powinna być uchwalona, leży od czterech lat w podkomisji, której szefową jest posłanka PO. Ta komisja obradowała tylko cztery razy w ciągu czterech lat - kwitował. - Mamy do czynienia z taką sytuacją, gdzie celowo te sprawy są pomijane - dorzucił. - To klasyczna hipokryzja wyborcza.

Rzeczywiście, nie sposób się nie zgodzić. Wspomniana wyżej podkomisja to Podkomisja nadzwyczajna do rozpatrzenia obywatelskiego projektu ustawy o powrocie do Rzeczypospolitej Polskiej osób pochodzenia polskiego deportowanych i zesłanych przez władze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, funkcjonująca w obrębie Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Na jej czele stoi posłanka Joanna Fabisiak - i, jak teraz podkreślają jej sejmowi adwersarze: zebrała się np. po to, by przejrzeć sześć pierwszych wstępnych artykułów obywatelskiego projektu ustawy o repatriacji, a przeszło rok później, by przedyskutować harmonogram prac. - Rząd nie chce tej ustawy, a większość posłów PO ma to w nosie - komentował poseł PiS Jan Dziedziczak. - Przytoczę słowa jednego z prezesów Związku Polaków w Kazachstanie do przedstawicieli władz Polski: Powiedzcie, że nas nie chcecie - dodawał.

Cóż, można jasno też powiedzieć, że żadna z partii zasiadających w parlamencie nie naciskała, by podkomisja zbierała się częściej. Można się doszukiwać kilku przyczyn tego stanu rzeczy, ale decydujące znaczenie mają prawdopodobnie dwie: temat w ostatnich latach w gruncie rzeczy Polakom zobojętniał, w skali rozmaitych kłopotów, z jakimi trzeba się było uporać nad Wisłą, wydawał się być drugoplanowy. Po drugie, obywatelski projekt - który forsował i zamierzał przedłożyć w Sejmie Maciej Płażyński, były marszałek Sejmu i poseł - miał kosztować 700 mln złotych, przynajmniej wedle szacunków rządowych, i przenosić cały ciężar finansowy repatriacji na budżet centralny (obecnie koszty sprowadzania Polaków do ojczyzny rozkładają się zarówno między budżet państwa, jak i budżety samorządów).

Po śmierci Macieja Płażyńskiego w katastrofie smoleńskiej projekt stał się politycznym spadkiem, który przypadł jego synowi, Jakubowi. - W czerwcu 2010 r. powstał komitet, który miał za zadanie zebranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy repatriacyjnej. W ciągu trzech miesięcy uzbieraliśmy ich ponad 250 tysięcy, w we wrześniu tego samego roku projekt trafił do Sejmu - opowiadał Jakub Płażyński w niedawnym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Być może był to zbytni pośpiech: projekty obywatelskie "przechodzą" tylko na jedną, kolejną kadencję. Nieco ponad rok później odbyły się wybory parlamentarne, więc kończąca się obecnie kadencja jest tą drugą. - Duże rozczarowanie. Szkoda trudu, który był włożony w zbiórkę podpisów, przekonywanie posłów, społeczeństwa, informowanie o tym problemie - kwitował Płażyński.

Jego zdaniem ostatnia mobilizacja w sprawie uchodźców jest dowodem, że realne zmiany w polityce są nad Wisłą przeprowadzane wyłącznie pod presją, "najlepiej zewnętrzną". – Doceniam deklaracje polityczne, które są składane - komentuje wypowiedzi podające w ostatnich dniach. - Uczono mnie, by deklaracje składane publicznie realizować i tak też do tego podchodzę. Liczę, że osoby, które zgłaszają postulaty zrealizowania akcji repatriacyjnej i, tak jak prezydent Andrzej Duda, nazywają ją dziejową sprawą Polski, tę akcję zrealizują - mówił. Problem w tym, że publicznie składa się nad Wisłą wiele deklaracji, a Płażyński wie o tym najlepiej: na początku 2012 r. Sejm praktycznie jednogłośnie opowiedział się za skierowaniem projektu… tak, do prac w podkomisji.

Do roboty, a nie na darmochę

Nawet decyzja o podwojeniu budżetu (w ubiegłorocznym budżecie kwota na te cele wynosiła 14 mln zł) może być tylko deklaracją. Paradoks? Bynajmniej. - Od 2008 do 2014 r. ministerstwo spraw wewnętrznych zwróciło do budżetu państwa ponad 16 mln zł przeznaczonych na repatriantów - kwitował poseł PiS Michał Dworczyk. - Razem z pieniędzmi, które nie zostaną wykorzystane w tym roku, będzie to już blisko 20 milionów. Powód? Nie było komu pomagać, bo obecna ustawa jest na tyle wadliwa, że repatriacja praktycznie nie funkcjonuje - ucinał.

To prawda, polska polityka od lat oszczędzała na repatriantach, imigrantach, uchodźcach - generalnie wszystkich, których osiedlanie się w Polsce trzeba byłoby finansować. Zagadka: na repatriantów nie wydawano całych przeznaczonych na ten cel kwot, a jednocześnie zarówno samorządy, jak i sami repatrianci musieli czekać na dofinansowanie znacznie dłużej niż przewidziane w obowiązujących przepisach 60 dni - bywało, że i rok. Kłopoty dotyczyły też łączenia rodzin - dla wielu potencjalnych repatriantów barierą były trudności ze sprowadzeniem współmałżonka (najczęściej z Polską nie mającego już nic wspólnego), a nawet rodzeństwa. Przyjęta 15 lat temu ustawa - pisana z myślą o Polakach z dawnych środkowoazjatyckich republik ZSRR - wymagała udowodnienia, że wśród przodków kandydat do repatriacji posiada Polaków, a ponadto kultywuje przynajmniej polskie obyczaje, jeśli nie język. Z tym ostatnim zresztą było najtrudniej - po 70-80 latach potomkowie dawnych wysiedleńców rzadko kiedy mówią po polsku, już abstrahując od tego, że w większości wysiedlane rodziny (np. w przypadku Kazachstanu) pochodziły z terytoriów dzisiejszej Białorusi, Ukrainy, czy Litwy - używany w domu język polski i tak był pełen naleciałości. W rosyjskojęzycznym otoczeniu wkrótce rodzima mowa roztapiała się bezpowrotnie. O tym aspekcie polonijnej rzeczywistości warto pamiętać tym bardziej, że w ramach 30 mln „na repatriantów” przeszło 2,5 mln to pieniądze na naukę polskiego.

Ba, przez lata można było też nieoficjalnie usłyszeć, że do Polski wracają co najwyżej najstarsi Polacy ze Wschodu - ci, którzy chcą już jedynie dożyć dni swoich w kraju przodków. Młodsi nie byli już do Polski tak przekonani, zarówno ze względu na kłopoty z przebrnięciem przez procedury, jak i ograniczone możliwości ułożenia sobie życia na miejscu. - Niska liczba Polaków powracających to skutek przerzucenia odpowiedzialności za zorganizowanie im życia na samorządy. A dla ich to kłopot, bo trzeba im zapewnić pracę, mieszkanie i zadbać o ich integrację z lokalną społeczności - komentował dla Polskiej Agencji Prasowej Mirosław Bieniecki, szef Instytutu Studiów Migracyjnych. Dlatego chętniej wybierali… Niemcy. - A jeśli nawet wybiorą Polskę, bardzo szybko wracają do Rosji, gdzie żyje im się często łatwiej niż tu - dodawał.

Poza tym, do niedawna - zanim Polakom w oczy zajrzało widmo arabskiego najazdu - atmosfera wokół repatriantów daleka była od życzliwości. "Właśnie na to idą nasze podatki, dlaczego Polacy w Polsce nie dostają mieszkań i pracy?", "Do roboty, a nie na darmochę" - komentowali pięć lat temu artykuł jednego z tygodników na temat repatriacji. "Kto im zapewni mieszkanie, pracę i godne warunki życia??? Polska ma 8 mln bezrobotnych i głodne dzieci", "niech pan sam im płaci z własnej, a nie z mojej kieszeni. Moje dzieci wyemigrowały z tego kraju, bo tu się nie da żyć" - pisano z kolei pod tekstem opublikowanym w ubiegłym roku. Sorry, taki tu mamy klimat.

Priorytet moralny rozpisany na 16 lat

Nic więc dziwnego, że bilans repatriacji jest dramatycznie skromny. - Od 2001 r. w ramach repatriacji przyjechało do Polski 5 tysięcy osób. Na wizy repatriacyjne i przyjazd oczekuje 2,5 tysiąca. Każdego roku przyjeżdża dwustu repatriantów - informował podczas zorganizowanej w maju przez MSW i IOM (Międzynarodową Organizację do Spraw Migracji) konferencji „Wsparcie dla repatriacji” przedstawiciel resortu spraw wewnętrznych. Kilka miesięcy wcześniejszy raport NIK na ten temat nie pozostawia większych nadziei. "Od 2007 roku liczba repatriantów systematycznie spada, a okres oczekiwania na osiedlenie w Polsce w ramach repatriacji może trwać nawet dziesięć lat" - piszą autorzy. Z ich danych wynika, że np. w 2007 r. do Polski przyjechało 243 repatriantów, w 2012 r. - 123. „Rośnie natomiast liczba osób, które otrzymały decyzje o przyrzeczeniu wydania wizy, lecz nie mogą osiedlić się w kraju, gdyż nie mają do tego warunków: mieszkania i źródła utrzymania”. Przy podtrzymaniu obecnej polityki - jak wylicza skrzętnie Izba - sprowadzenie tych chętnych, którzy jeszcze pozostali, zabrałoby 16 lat.

NIK nie poprzestaje na tych szacunkach. Dorzuca zaniedbania w realizacji zadań z tego zakresu rozłożonych między kilka ministerstw, zaniedbania w uregulowaniach prawnych, trudności samorządów. Przedstawiciele tych ostatnich mieli okazję wypowiedzieć się w sondażu Izby: repatrianci osiedlili się zaledwie w 57 z ankietowanych 1645 gmin. "Większość gmin (prawie 70 proc.) miała trudności z zagwarantowaniem im źródeł utrzymania. Niemal połowa sygnalizuje problemy z odpowiednim zasobem środków własnych. Ponad jedna trzecia miała trudności z zapewnieniem lokalu mieszkalnego, tyle samo zgłosiło problem w porozumiewaniu się z repatriantami ze względu na słabą znajomość języka polskiego i realiów życia w kraju" - czytamy w podsumowaniu raportu.

I lepiej nie będzie. "Oficjalne dane spisu ludności z 1989 r. wykazują ich 59 956" - pisał o Polakach w Kazachstanie Andrzej Chodubski, badacz Uniwersytetu Gdańskiego w pracy zbiorowej "Kazachstan. Historia - społeczeństwo - polityka". "Tak wynika z dokumentów oficjalnych, tj. dowodów osobistych (paszportów), w których w rubryce narodowość podano - Polak, Polka. Polskie pochodzenie deklaruje społeczność niemal 10-krotnie większa. Działacze polonijni i duszpasterze szacują tę społeczność na 150-250 tys." - dodawał. Dwie dekady później przeprowadzony przez Kazachów spis powszechny pokazał gwałtowny spadek liczby Polaków: do 34 tysięcy. I to nie koniec. "W 2005 r. języka polskiego uczyło się jeszcze ok. 2300 osób w 50 ośrodkach dydaktycznych, w 2013 r. liczba ta zmniejszyła się niemal o połowę - do ok. 1300 osób w niespełna 30 ośrodkach" - pisali kontrolerzy NIK-u. Słabnie tęsknota, słabnie determinacja, słabnie chęć.

Z tych liczb nie wynika bynajmniej, że repatriacja może być odpowiedzią na kryzys demograficzny w Polsce. Nawet gdyby zniesiono wszelkie bariery, chętnych do skorzystania z możliwości do powrotu do kraju przodków jest około 10 tysięcy - tak szacuje przynajmniej Jakub Płażyński. Wygląda jednak na to, że wciąż są oni Polsce potrzebni - do "zaciągania moralnych zobowiązań", jako jedna z kart, którymi gra się w kampaniach wyborczych, jako adresat ładnych gestów. Poza tym, nie brak pewnie i takich, którzy z ulgą przyjmują obecne status quo - przecież "może oni się tam zbisurmanili?" Nic dziwnego, że jedyną adresowaną do potencjalnych repatriantów publikację opisującą realia życia w Polsce wydała… Polska Akcja Humanitarna.