p

Krzysztof Michalski*

Medytacje o rzeczach ostatecznych

Turyn, lata 20. Rodzina bez trosk ubóstwa, w spokojnym, niezauważalnym szczęściu dnia codziennego. Dwudziestoparoletni chłopak, student, popularny wśród rówieśników, kochany przez najbliższych. Ból głowy, gorączka - przeziębienie, angina. Nikt nie zwraca uwagi, nic specjalnego, dom pełen życia, zajęty czym innym. Za parę dni agonia i śmierć.

Reklama

Przerażona tą śmiercią siostra, bezradna, pełna poczucia winy, wraca po pewnym czasie do tamtych dni: jak to możliwe, żeśmy nic nie wiedzieli? Jak to możliwe, że ten chłopak odszedł tak niezauważalnie, tak cicho, bez pociechy, spośród kochającej go rodziny, spośród przyjaciół? Samotnie? "Jestem nieco słaby - powiedział. Nie było jednak nikogo, kto by go zrozumiał. Nawet matka znalazła dla niego... tylko słowa wymówki. A przecież byłoby rzeczą naturalną, gdyby ktoś z nas podszedł... do niego i położył rękę na jego rozpalonym czole... Ale nikt tego nie zrobił".

Czy on sam wiedział, co go czeka, czy widział zbliżającą się śmierć, której nie widzieli inni? Siostra myśli teraz, że tak. Że wiedział i starał się ukryć tę wiedzę przed najbliższymi; bo przecież, powiedział kiedyś, "biedni są ci, co zostają". Dystans do otoczenia stawał się przez to jeszcze większy. Teraz dopiero, w retrospekcji, siostra zaczyna rozumieć jego płynącą z tego oddalenia i tak wtedy "drażniącą obojętność wobec spraw, które nas pochłaniały, jego beztroskę". Jaką wagę mogło mieć dla niego to wszystko, jakie znaczenie mogła mieć krzątanina matki, ojca i siostry, zupełnie pozbawiona związku z tym, co go dotyczyło najbardziej? Troszczył się o nich - ale nie o ich troski; umierał - w ciszy, z dala od głosów życia. To właśnie w tej "drażniącej obojętności", w tej "beztrosce", w tej obcości wśród swoich, siostra widzi teraz świadectwo wiedzy, niedanej innym; wiedzy o śmierci czającej się za rogiem.

Co to była za wiedza? Przecież nie wiedza o chorobie i jej skutkach - skąd ten młody człowiek miałby wiedzieć lepiej niż lekarz, co go czeka? To wiedza chrześcijanina, myśli siostra. Chrześcijanin wie, że "śmierć może się zjawić w każdej minucie, cnota chrześcijanina - siostra przypomina sobie często powtarzane słowa brata - to nieustanna gotowość na jej przyjście". Był więc przygotowany: "Jeśli Bóg mnie wezwie, posłucham chętnie", powiedział kiedyś. Być może to właśnie ta gotowość czyniła go obojętnym wobec trosk życia codziennego, pozwalała posłuchać relacjonowanego przez Świętego Mateusza apelu Jezusa: "Przypatrzcie się ptakom podniebnym: nie sieją ani nie zbierają do spichlerzy ... Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują ani nie przędą ... Nie martwcie się zatem i nie mówcie: co będziemy jedli? Co będziemy pili? Czym będziemy się przyodziewali?..." (Mat. 6, 26-33). Chrześcijanin wie wreszcie, że pojęcie "końca" nie wyczerpuje znaczenia "śmierci", że "śmierć" to również początek, szansa narodzin, narodzin - sądzi chrześcijanin - do nowego życia. To dlatego, myśli siostra, jej brat żegnając wraz z resztą rodziny umierającą babcię, "zupełnie inaczej przeżywał tę krótką chwilę: tak właśnie jak ktoś, kto żegna bliską osobę wsiadającą do pociągu i życzy jej miłej drogi, wołając "Do zobaczenia!". Uściski, trochę łez, wzruszenie".

Reklama

Czy jednak śmierć - także dla kogoś, kto uważa ją za nowy początek, także dla chrześcijanina - da się rzeczywiście porównać z przejazdem pociągiem z Warszawy do Łodzi? Czy można wiedzieć, dokąd ta podróż prowadzi? Czy można cokolwiek wiedzieć o jej celu? Czy gotowość chrześcijanina na śmierć bierze się z wiedzy o tym, co go czeka, podobnej do wiedzy o rozkładzie jazdy albo o Łodzi? Czy stąd płynęła ufność umierającego samotnie i w ciszy młodego człowieka, czy to ta wiedza była źródłem jego spokoju wobec śmierci?

Nie, to nie jest i nie może być tego rodzaju wiedza. Na jakiej podstawie mogłaby się opierać? "Bądźcie jak lilie, jak ptaki" - to nie jest apel o lepsze przewidywanie przyszłości. To raczej sugestia, że życie jest czymś więcej niż przedmiotem prognoz, planów, rachunków i trosk, że się w nich nie mieści. Że więc, być może, śmierć: oddalenie się, zniknięcie wszystkich tych trosk i rachunków życia, jakie znam - to nie tylko koniec.

Może właśnie na tym polega gotowość chrześcijanina na śmierć - nie na wiedzy, co będzie, na relatywizującej śmierć i w rezultacie przynoszącej pocieszenie pewności dalszego ciągu, lecz na gotowości do rezygnacji z trosk i rachunków, które składają się na życie, jakie żyje? Na rezygnacji ze wszystkiego, czym jestem, także ze wszystkiego, co mi bliskie i drogie - w imię życia, którego nie znam, którego nie mogę znać (bo czy mogę wiedzieć, co znaczy "żyć" bez troski o to, co zjem, co wypiję, o najbliższych? Czy mogę wiedzieć, co znaczy życie w beztrosce, jak lilia, jak ptak?)? Życie bez trosk, życie nieznane: Jezus nazywał je "życiem wiecznym": "... każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci... życie wieczne posiądzie..." (Mat. 19, 29). Siostra parokrotnie przypomina sobie teraz te słowa; to stąd, myśli, brała się ta obojętność jej brata wobec spraw bliskich, jego beztroska wobec zbliżającej się śmierci. Opuścić ojca, matkę, dzieci, zrezygnować ze wszystkiego, czym się jest, radykalnym cięciem przerwać ciągłość dotychczasowego życia, postawić pod znakiem zapytania jego sens, sens słowa "żyć" - czy nie jest to ponad siły człowieka? Czy całkowita beztroska, beztroska wobec spraw życia - a więc i wobec ich końca, wobec śmierci - nie jest czymś nieludzkim? Może dlatego obojętność i beztroska brata wydawała się siostrze tak "drażniąca"? Czy ludzka nie jest raczej chęć kontynuacji, chęć zatrzymania życia, jakie jest, być może przekształcenia go tu i ówdzie - ale przede wszystkim pragnienie, by tylko dalej trwało, bez końca? Czy ludzki nie jest raczej strach przed końcem wszystkiego, co swojskie, przerażenie, że "ja", jakiego znam - a więc ja z tymi wszystkimi troskami i zajęciami - zniknę, że mnie nie będzie? "Wiem - to Święty Augustyn - chcecie dalej żyć. Nie chcecie umierać. Chcecie przejść od tego życia do nowego nie przez śmierć - lecz w pełni życia, (tylko) przekształceni. Oto, czego pragniecie. To najgłębsza ludzka tęsknota".

Rezygnacja z wszystkiego, czym jestem, otwarcie na życie nieznane, na życie poza czasem moich trosk i zajęć między urodzinami i śmiercią, na "życie wieczne" - gotowość chrześcijanina na śmierć - wymaga nieludzkich sił. Żyć w beztrosce, poza ciągłością układającego się w życiorys czasu to żyć "... jak aniołowie w niebie" (Mk, 12, 25). Jak aniołowie... Rilke nazywa anioły "interwałami w boskiej melodii": jeśli świat, w jakim żyjemy, układa się (jeśli Bóg go ułożył) w jakiś związek, w ciągłość jakiegoś tematu - to "anioł" (tak rozumiem Rilkego) oznacza interwał, przerwę w tej ciągłości. Jeśli ta ciągłość jest jak ciągłość melodii - to przerwa w niej jest jak przestrzeń między dźwiękami, jak zakłócające ciągłość pęknięcie, jak ciche miejsce, cisza, co nie da się ująć w słowa, zorganizować w znaczenia. Anioły "w ogrodzie Boga milczą". "Anioły" (pisze dalej Rilke) są też "przerwami w mocy Boga" - są bezsilne. Nie przesuwają stołów. Nie chronią przed wypadkiem, nie interweniują przy egzaminach. Nie zmieniają biegu rzeczy. A jednak, "... gdy rozpościerają swoje skrzydła, budzą wiatr; zdaje się wówczas, że to Bóg ze swymi dłońmi rzeźbiarza idzie przez strony ciemnej księgi początku. Mają więc jakąś siłę: siłę wyrwania cię z twojej formy" (to Rilke w innym wierszu). To siła rozpoczynania na nowo, siła tworzenia. Siła nie z tego świata.

"Anioł": rysa w ciągłości życia, przez którą wieje wiatr, co niszczy wszystko, co już jest i otwiera na nieznane. Metaforyczna figura tej skrajnej możliwości ludzkiej kondycji: by żyć jak "podniebne ptaki". W beztroskiej obojętności na sprawy życia, co łączą jeden moment z drugim, w otwarciu na nieznane i nowe, w gotowości do zaczęcia od nowa. Metaforyczna figura obcości, wpisanego w życie cienia ("jesteś - pisze Rilke o aniele stróżu - cieniem, w który cicho zasypiam"). Cienia, co sprawia, że ludzka tożsamość pozostanie zawsze niespójna, że pytanie "Kim jesteś?" zawsze pozostanie otwarte: "znaliśmy go - pisze siostra o zmarłym bracie - ze świadectw szkolnych i dyplomów, które mówiły o jego wytrwałości w zdobywaniu wiedzy... ale nie wiedzieliśmy... kim był".

Być może więc w zdziwieniu, w braku zrozumienia, z jakim siostra opisuje niespodziewaną śmierć brata, wychodzi na jaw ukryty przed zaprzątniętymi codziennymi troskami oczyma wymiar życia - jego pęknięcie nie do zlepienia, jego zasadnicza niespójność, jego nieciągłość, otwarcie na nieznane w każdej kolejnej chwili. "Cudowne, wewnętrznie sprzeczne wyobrażenie - to Kafka - że ktoś umiera, powiedzmy, o trzeciej w nocy i zaraz potem, o świcie, wchodzi w wyższe życie. Jak bardzo nie do pogodzenia jest wszystko, co widocznie ludzkie - z tym innym!... Ludzkiemu rachmistrzowi od razu braknie oddechu..." Koniec "wszystkiego, co widocznie ludzkie - to może początek: nawet najbardziej zrozpaczony człowiek (to raz jeszcze Kafka) musi przyznać, że z niczego może powstać coś nowego, z rozpadającego się chlewu może wypełznąć woźnica z końmi". Dla chrześcijanina ta niespójność, ta rysa w życiu to miejsce, gdzie czuć Boga. To ów cichy wiatr, co nie przewraca drzew i nie zrywa dachów, ale może zmienić życie na nowe. Bóg do Eliasza: "Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana. A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały [szła] przed Panem; ale Pana nie było w wichurze. A po wichurze - trzęsienie ziemi: Pana nie było w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień; Pana nie było w ogniu. A po tym ogniu - szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem wyszedł i stanął przy wejściu do groty" (1 Król, 19, 11 i nast.).

"Anioł", metafora pękniętej ludzkiej tożsamości. Cisza, pustka i niemoc, obcość - i nowy początek, co kryją się gdzieś za wszystkimi ludzkimi zajęciami, rolami, funkcjami, za wszystkim, "co widocznie ludzkie". "Anioł", metafora ludzkiej nieludzkiej gotowości do porzucenia wszystkiego.

Ale jak można spotkać, gdzie zobaczyć takiego anioła? Przecież nie na ulicy, nie w powietrzu; skoro nie chodzi teraz o "zaniedbaną w błękitach współbaśn dzieci, poetów i zakochanych" (Leśmian) - lecz o nieusuwalne, choć niepasujące do reszty przedłużenie ludzkiej tożsamości? Takiego "anioła" mogę szukać tylko w ludziach, tylko w sobie i w innych, tylko w moich stosunkach z innymi. Ten "anioł" ma zawsze ludzką, zawsze czyjąś twarz. Nie da się go po prostu zobaczyć, jak wyprysku na nosie - wychodzi na jaw tylko w gotowości do oddania drugiemu człowiekowi wszystkiego, co się ma, wszystkiego, czym się jest. Drugiemu człowiekowi, który wówczas ulega dziwnemu i radykalnemu przeobrażeniu. Owszem, to nadal jest farmaceuta, konduktorka, student - ale fakt, że tym wszystkim jest, przestaje mieć znaczenie. Wszystkie jego funkcje, role, związki, cechy, charakterystyki stają się teraz nieważne: to nie dlatego, nie dla nich... A jednak w mojej gotowości do ofiarowania siebie chodzi właśnie o tę, a nie inną osobę, właśnie o nią, o niego poza tym wszystkim, co można o nich powiedzieć (że to farmaceuta, konduktorka, student). Przywykliśmy nazywać tę gotowość miłością, "wieczna miłością"; jej płomień - jej możliwość - tli się w każdym spotkaniu z innym człowiekiem, jej wybuch spali czas.

Chrześcijanin wie, że to właśnie jest sens ludzkiego życia: żyć dla innych, bez względu na wszystko. Tak żył jej brat, opowiada siostra, może właśnie dlatego tak umierał. Chrześcijanin wie, że każdy spotkany człowiek, każdy przechodzień jest do tego wezwaniem; każdy może być przecież powracającym Chrystusem (jak wędrowiec, który przyłączył się do uczniów idących do Emaus) i zażądać, by dla niego porzucić "dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci..."

Czy mogę odpowiedzieć na pytanie: "Kim jestem?" bez odwołania się do tego możliwego wezwania - a więc i bez odwołania się do tego przechodnia, obcego, innego i jednocześnie bliższego mi niż ja sam, bo przecież jestem gotów oddać mu wszystko, co moje? Czy mogę wiedzieć, kim jestem, bez odwołania się do przerastającej moje, przerastającej ludzkie siły możliwości odpowiedzi na to wezwanie? Do anioła we mnie, anioła z ludzką twarzą? Czy ta możliwość nie jest możliwym znaczeniem słowa "święty"?

"Święty": ta niemożliwa możliwość bezwzględnej, niewynikającej z żadnego rachunku rezygnacji z wszystkiego, czym się jest, z wszystkich trosk - dla kogoś, kogoś innego, choć bliższego niż wszystko, kogoś, kim może być każdy przechodzień. Gotowość na śmierć, mimo jej grozy. Gotowość niemożliwa - a jednak, czasem, spotykamy wśród nas kogoś, kto tak żyje, kto tak umiera: kto dziwi i drażni, bo jest tak bardzo inny, jak anioł. I kto zarazem, jak my, jak ja, pokazuje, kim mogę być.

(Pier Giorgio Frassati umarł 4 lipca 1925 roku. Jego siostra Luciana Frassati opisała tę śmierć w książce "Mój brat Pier Giorgio". 20 maja 1990 na placu świętego Piotra w Rzymie Pier Giorgio Frassati został beatyfikowany przez Jana Pawła II.)

Krzysztof Michalski

p

*Krzysztof Michalski, ur. 1948, filozof, profesor Boston University, od 1983 roku dyrektor Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Znawca filozofii niemieckiej XIX i XX wieku - pisał o Nietzschem, Husserlu, Heideggerze, Gadamerze. Twórczość tych dwóch ostatnich myślicieli wprowadzał jako jeden z pierwszych do polskiego obiegu intelektualnego. Redaktor serii książek "Rozmowy w Castel Gandolfo" będących podsumowaniem dyskusji prowadzonych przez Jana Pawła II z najważniejszymi współczesnymi intelektualistami (m.in. P. Ricoeurem, Ch. Taylorem, R. Spaemannem i R. Dahrendorfem). Dyskusje te dotyczyły m.in. społeczeństwa liberalnego, integracji europejskiej i kryzysu współczesnej kultury. Oprócz tego Michalski opublikował książki: "Heidegger i filozofia współczesna" (1978), "Logika i czas" (1988) oraz ostatnio "Płomień wieczności. Eseje o myślach Fryderyka Nietzschego". W "Europie" nr 167 z 16 czerwca br. zamieściliśmy wywiad z nim "Nie ma IV Rzeczpospolitej".