Jakub Kapiszewski: Na okładce pana książki „Obłęd ’44” jest stwierdzenie, że „Powstanie było spektakularnym samobójstwem”.
Piotr Zychowicz*: Olbrzymi szacunek i podziw dla żołnierzy Armii Krajowej – którzy przez 63 dni walczyli jak lwy – nie może nam przysłonić oceny samej decyzji o wywołaniu powstania. A była to jedna z najbardziej nieodpowiedzialnych i fatalnych w skutkach decyzji w dziejach narodu polskiego. A co więcej – z góry było wiadomo, jak to się skończy.
Jeszcze na kilka dni przed 1 sierpnia większość oficerów Komendy Głównej AK była przeciwna wywoływaniu powstania.
Warszawa miała być wyłączona z walk powstańczych przez wzgląd na bezpieczeństwo cywilów i zabytków bezcennych dla polskiej kultury. Naczelny wódz gen. Kazimierz Sosnkowski wiedział, że powstanie zakończy się rzezią i zburzeniem miasta. Dlatego go zabronił. Niestety w Komendzie Głównej AK znalazła się grupa oficerów, którzy nie zamierzali wykonywać rozkazów i działać racjonalnie.
Reklama
Wymieńmy ich: gen. Leopold Okulicki „Kobra”; gen. Tadeusz Pełczyński; płk Jan Rzepecki. Później dołącza do nich również płk Antoni Chruściel, ps. „Monter”.
„Kobra” to człowiek zagadka. Generał Sosnkowski wezwał go do siebie jeszcze w Londynie i powiedział mniej więcej coś takiego: „Słuchaj, ja nie ufam ludziom z Komendy Głównej AK. Oni mogą wywołać powstanie. Ty jesteś twardy gość, musisz polecieć do kraju i ich powstrzymać”. Z takim zadaniem wyznaczonym przez naczelnego wodza Okulicki skoczył do okupowanej Polski. I postąpił dokładnie odwrotnie. Doprowadził do wybuchu powstania, zawiązując spisek oficerów i terroryzując psychicznie gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Oficera, który był porządnym człowiekiem, ale ostatnim stanowiskiem, na jakie się nadawał, było dowodzenie AK.
Co było przyczyną wolty Okulickiego?
To wielka zagadka. Część badaczy powodów jego zdumiewającej postawy doszukuje się w wydarzeniach z 1941 r. Okulicki został wówczas aresztowany przez bolszewików we Lwowie. Dysponujemy materiałami z jego śledztwa. Okulicki, delikatnie mówiąc, nie wypada w nich zbyt dobrze. Może więc trzy lata później, wywołując powstanie, chciał zmazać tę plamę? Chciał przejść do historii jako człowiek, który dokona wielkiego czynu?
Ale trudno uwierzyć, że trzy osoby były w stanie podporządkować sobie Komendę Główną w tak poważnej sprawie.
W normalnym wojsku oficerowie są weryfikowani przez ćwiczenia i gry wojenne, na stanowiska dowódcze wysuwa się najlepszych. Z oczywistych względów w konspiracji nie ma takich możliwości, więc na szczyt mogą trafić ludzie nienadający się na swoje stanowiska. Czasami takie konspiracyjne nominacje były fantastycznie trafione, jak choćby w przypadku gen. Stefana Grota-Roweckiego, a czasami chybione jak w przypadku „Bora” i kilku innych oficerów Komendy Głównej. To byli ludzie nieprzygotowani do podejmowania tak kluczowych decyzji dla narodu jak zryw powstańczy. Przekleństwem Polski są wojskowi biorący się do polityki. Bo decyzja o wybuchu powstania była nie tylko decyzją wojskową, lecz także polityczną.
Ocenę w sensie militarnym wystawił już gen. Władysław Anders. Powiedział, że wywołanie powstania to nie był błąd, tylko zbrodnia.
Tak, to był świetny, mądry oficer. On uważał, że „Bór” i jego oficerowie po wojnie powinni zostać postawieni przed sądem. „Jestem żołnierzem – mówił. – I jako żołnierzowi wpojona mi została jedna, podstawowa zasada. Dowódca wojskowy nie może podjąć decyzji, która nie ma szans na powodzenie. A jeżeli na skutek tej decyzji mogliby ucierpieć cywile, dowódcy nie wolno jej nawet rozważać”. Wydanie Niemcom bitwy na ulicach milionowego miasta było właśnie taką decyzją.
Dysproporcja sił była miażdżąca.
Armia Krajowa w Warszawie dysponowała zaledwie 3 tys. żołnierzy uzbrojonych w broń palną. To był prawdziwy dramat. Na zbiórkę w godzinę „W” przychodziło 20 ludzi i dostawali: jeden zepsuty pistolet, dwa granaty i butelkę z benzyną. I z tym mieli ruszyć „na Niemca”. W dodatku to były dzieci. Fenomenalna, patriotyczna młodzież, która wręcz rwała się do boju. Entuzjazm nie mógł jednak zastąpić wyszkolenia i doświadczenia bojowego. Ci młodzi ludzie mieli stawić czoła 17 tys. weteranów. Dorosłych, świetnie wyszkolonych mężczyzn. Dodatkowo uzbrojonych w broń maszynową i wspieranych przez czołgi, ciężką artylerię i lotnictwo.
Co więcej, świadomych zbliżającego się zrywu.
Plan zakładał, że wybuch powstania ma być zaskoczeniem dla nieprzyjaciela. Niemcy tymczasem o wszystkim wiedzieli i świetnie się przygotowali. Zamknęli się w wielu ufortyfikowanych budynkach. Bunkry, worki z piaskiem, gniazda karabinów maszynowych i oczyszczone przedpole. Wszystko zgodnie z zasadami sztuki wojennej. Obłędem było założenie, że dzieciaki z butelkami z benzyną będą w stanie te punkty zdobyć. Trudno uwierzyć, że zawodowi oficerowie mogli w coś takiego wierzyć. Co więcej, pierwotny plan zakładał wybuch powstania w nocy. Tymczasem panowie z Komendy Głównej AK w ostatniej chwili przenieśli godzinę „W” na godz. 17. A więc atak rozpoczął się w pełnym świetle dnia. W efekcie pierwsza godzina powstania to rzeź młodzieży z AK. Zdezorientowane, przestraszone pierwszą akcją bojową dzieciaki zbiły się w kupki i wybiegły na przedpola punktów umocnionych. Prosto pod lufy Niemców, którzy metodycznie wybijali Polaków ogniem z broni maszynowej. Oczywiście żadnego punktu umocnionego zdobyć się nie udało. A straty naszych oddziałów sięgały 80–90 proc. Na ulicach piętrzyły się zwały trupów. To była nasza najlepsza młodzież, to, co w narodzie polskim najcenniejsze...
Lektura pana książki poświęcona samemu przebiegowi powstania jest wyjątkowo przygnębiająca. Aż trudno uwierzyć, że celem zrywu było wyzwolenie miasta i wystąpienie wobec nadchodzącej Armii Czerwonej w roli „hospodarów”.
17 września. Deportacje na Sybir. Zbrodnia Katyńska. Mordy więzienne latem 1941 r. Roszczenie do połowy terytorium Polski. Likwidacja oddziałów AK biorących udział w akcji „Burza”. Czego jeszcze dorosły, logicznie myślący człowiek potrzebował, żeby zrozumieć, że Sowieci nie są naszym sojusznikiem? Że są naszym śmiertelnym wrogiem. Liczenie na to, że mordercy z katyńskiego lasu są naszymi przyjaciółmi, z którymi ramię w ramię będziemy walczyć przeciwko Niemcom, to już nawet nie była lekkomyślność. To głupota granicząca ze zbrodnią. Plan miał bowiem dwa warianty. Albo sami wyzwolimy miasto i będziemy witać bolszewików, albo Armia Czerwona nam pomoże.
Wtedy było już jasne, że Związek Radziecki będzie dominującą siłą na wschodzie Europy. Co wobec tego powinni byli zrobić ludzie z Armii Krajowej?
Do Polski wkraczał śmiertelny wróg – Związek Sowiecki. Można z nim było próbować walczyć, co oczywiście było skazane na klęskę, albo można z nim było nie walczyć. Należało wybierać spomiędzy tych wariantów. Jedno jest zaś pewne – nie można było z nim współpracować. A tak właśnie postąpiła AK. Moi przodkowie z Wielkiego Księstwa Litewskiego przez setki lat odpierali ataki Moskali. Co najmniej dwadzieścia razy broniliśmy Wilna przed zbrojną moskiewską napaścią. W 1944 r. kazano zaś nam – był to jedyny taki przypadek w dziejach – abyśmy to Wilno dla Moskali zdobywali. Mowa o operacji „Ostra Brama”, która poprzedziła Powstanie Warszawskie. W 1920 r. bolszewicy przyszli do Polski, aby ją zsowietyzować. Przywieźli ze sobą kolaboracyjny rząd Marchlewskiego i czerwone polskie pułki. W 1944 r. zrobili dokładnie to samo. Ich celem była sowietyzacja Polski, przywieźli ze sobą rząd Osóbki-Morawskiego i armię Berlinga. Jaka była zaś reakcja Polaków na te dwa najazdy? W 1920 r. do bolszewików strzelaliśmy, a w 1944 r. podjęliśmy z nimi współpracę.
Ta logika jednak się nie przebiła.
W Komendzie Głównej AK byli oficerowie mówiący to samo, co ja mówię teraz. Pułkownik Janusz Bokszczanin, który na decydujących odprawach Komendy Głównej AK mówił: „Jak rozpoczniemy powstanie, Niemcy zaczną nas wyrzynać. A bolszewicy staną na drugim brzegu Wisły i z satysfakcją będą patrzeć jak konamy”. Okulicki zrywał się wówczas i krzyczał grubiańsko na Bokszczanina. „Panie pułkowniku! To, co pan mówi, jest niegodne honoru Polaka! To jest tchórzostwo! Naszym obowiązkiem jest się bić! Mury się muszą walić! Krew się musi lać!”. To był jakiś horror.
Może przez Okulickiego przemawiał pogląd, że Polacy – aby zasiąść do negocjacyjnego stołu po wojnie – muszą walczyć z Niemcami.
Tak, to był osobliwy pomysł gen. Władysława Sikorskiego. Wymyślił on sobie pojęcie „kapitału krwi”. Zgodnie z nim Polacy musieli ginąć we wszystkich możliwych bitwach i na wszystkich frontach II wojny. Mieli atakować niemieckie siły okupacyjne w Polsce, nie ważąc na straszliwy odwet na cywilach. Cała przelana w ten sposób polska krew miała zostać zdeponowana w jakimś – istniejącym w umyśle Sikorskiego – banku. A procenty mieliśmy odebrać po wojnie. Na konferencji pokojowej cały świat miał być tak zachwycony naszą ofiarnością, że padłby na kolana. „Skoro tak pięknie umieraliście – mieli powiedzieć światowi przywódcy – to dostaniecie teraz w nagrodę niepodległość i wspaniałe granice”.
W tym sensie walki pod Narvikiem czy Tobrukiem były postrzegane, jako walka „za” i „o” ojczyznę.
Z takim podejściem Sikorski powinien był raczej pisać sentymentalne powieści dla dziewcząt, a nie uprawiać poważną politykę. Każdy rasowy polityk rozumie, że podczas wojny należy oszczędzać krew własnego narodu. Że na konferencji pokojowej warunki dyktuje ten, kto zachował najwięcej sił na koniec wojny, a nie ten, kto się najbardziej skrwawił. Świat nie czuje podziwu wobec ofiarności, wprost przeciwnie – uważa ją za oznakę słabości. Mrzonki polskich polityków wywoływały wśród światowych graczy – Brytyjczyków, Sowietów czy Amerykanów – nie podziw, lecz pogardliwe uśmiechy.
Strategiczna analiza sytuacji polskiego podziemia w 1944 r. nie wyglądała dobrze, ale jakąś decyzję trzeba było podjąć.
Tak, ale na pewno nie taką, jaka została podjęta. Akcja „Burza” to największy w dziejach świata przypadek autodenuncjacji. Trzeba na to spojrzeć z perspektywy Sowietów. Wchodzili do kraju, który chcieli ujarzmić, więc spodziewali się, że napotkają opór ze strony polskiej podziemnej armii. Kierownicy sowieckiego aparatu terroru zakładali, że czeka ich poważna robota. Że będą musieli tę podziemną armię pobić. Tymczasem po przekroczeniu granicy nie mogli uwierzyć we własne szczęście. AK-owcy sami się do nich zgłaszali. Akcja „Burza” zakładała bowiem pełne ujawnienie polskich struktur podziemnych wobec Sowietów. Co w tej sytuacji zrobili bolszewicy? To, co w takich sytuacjach robili bolszewicy.
Spacyfikowali Armię Krajową.
Późniejsze żale dowódców AK, że oni chcieli szczerze współpracować z Sowietami, a ci paskudni Sowieci tak ich okropnie potraktowali – to kuriozum. To tak jakby ktoś próbował pogłaskać krokodyla, a potem miał do niego pretensję, że mu odgryzł rękę. Sowieci najpierw spacyfikowali AK na Wołyniu. Jak na to zareagowała Komenda Główna AK? Kazała ujawnić się oddziałom AK w Wilnie. Sowieci spacyfikowali AK w Wilnie. Jak na to zareagowała Komenda Główna? Kazała ujawnić się oddziałom we Lwowie. Też zostały spacyfikowane. Jak na to zareagowała Komenda Główna? Kazała ujawnić się oddziałom AK w Lublinie. Dlaczego nie przetrwano szaleństwa po pierwszych pacyfikacjach? Po co tysiące polskich patriotów wpakowano partiami w łapy sowieckich oprawców?
Część żołnierzy nie posłuchała jednak rozkazów z Warszawy.
I dobrze zrobiła. Postąpił tak Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. Kiedy doszła do niego informacja, że ma współdziałać z Sowietami, odmówił wykonania tego wariackiego rozkazu. To samo zrobił inny oficer AK Adolf Pilch „Góra”. On, zamiast pakować się w łapska NKWD, przeprowadził swoich żołnierzy z Nowogródczyzny pod Warszawę. To, co mówię, to nie jest wymądrzanie się po latach. To wszystko było w rozkazach gen. Sosnkowskiego. Naczelny wódz postawił sprawę jasno: „Sowieci nie wchodzą jako sojusznik, tylko jako wróg. W związku z tym podziemie ma zejść do głębszej konspiracji, stworzyć zręby nowej organizacji. Najbardziej zagrożonych aresztowaniem przez komunistów żołnierzy należy zaś ewakuować na Zachód”. W 1944 r. powinno się ratować substancję biologiczną narodu.
Powstanie nazywane jest przez niektórych historyków ostatnim polskim zrywem niepodległościowym.
W 1944 r. nie można było walczyć o niepodległość, bo ta sprawa była już przegrana. Wyobraźmy sobie, że w sierpniu 1944 r. staje się cud i Armii Krajowej udaje się przepędzić Niemców z Warszawy. I co właściwie miałoby się stać potem? Do Warszawy miałby przyjechać Stalin i powiedzieć: „Panie generale »Bór«, jak wspaniale bił się pan z Niemcami! Jestem pod takim wrażeniem bohaterskiego czynu, że podarowuję Polsce niepodległość”? To śmieszne rojenia. Nawet gdyby AK wygrała powstanie – co było niemożliwe – zostałaby spacyfikowana przez Sowietów. W momencie wkroczenia Armii Czerwonej Polska nie miała już najmniejszych szans na wolność. W 1944 r. to nie pobite Niemcy zagrażały niepodległości Polski, bo ich kapitulacja była już tylko kwestią czasu. Prawdziwym zagrożeniem dla niepodległości Polski byli bolszewicy.
W takim wypadku symbolicznym końcem polskich marzeń o niepodległości byłby Stalingrad, ewentualnie Kursk.
Zwycięstwo Związku Sowieckiego w II wojnie przekreślało polskie nadzieje na niepodległość. Stalin nie po to ciągnął ze sobą wojsko Berlinga i rząd Osóbki-Morawskiego, żeby dawać Polsce niepodległość. Niestety prawda jest ponura: cała krew przelana przez Polaków w 1944 r. wsiąkła w piach. Ta ofiara nie miała najmniejszego sensu. Powstanie było spektakularnym, masowym harakiri. Nawiasem mówiąc, pisząc swoją książkę zastanawiałem się, czy nie nazwać jej właśnie „Harakiri 44”.
Wróćmy jeszcze do powstania. W ostrych słowach pisze pan, że inspiratorom zrywu z łatwością przyszło szafowanie życiem podkomendnych i cywili.
Grupa dowódców AK podeszła z olbrzymią dezynwolturą nie tylko do życia miliona mieszkańców stolicy, lecz również do życia żołnierzy. Ci oficerowie zrobili coś, czego zrobić im nie było wolno – posłali własnych podkomendnych na pewną śmierć. Wypadałoby więc, żeby oni również chwycili za karabiny i stanęli na ostatnich powstańczych redutach. To byłoby honorowe wyjście z sytuacji, wzięcie odpowiedzialności za własną decyzję. Tymczasem okazało się, że łatwiej jest wysyłać na śmierć siedemnastolatków, a trudniej jest pójść do straceńczej walki samemu. Żaden z oficerów, którzy zdecydowali o wybuchu powstania, nie zginął w tej bitwie.
Przecież przed chwilą cytował pan Okulickiego: „Naszym obowiązkiem jest się bić”.
Okulicki w powstaniu się nie bił. Siedział w konspiracyjnym mieszkaniu z katarem. I – jak opowiadała jego sekretarka – wyrzucał nocą przez okno kolejne chusteczki, przez co omal nie rozstrzelała go żandarmeria AK. Bo wzięli go za niemieckiego szpiega. „Bór” również nie brał udziału w walkach. Ranny został tylko gen. Pełczyński, lecz przez przypadek. Po wojnie wszyscy ci oficerowie, oprócz gen. Okulickiego, trafili na Zachód. Zajmowali się tam zrzucaniem winy za fatalną decyzję powstańczą na biednych podkomendnych. To oni wymyślili opowieść o tym, że powstanie i tak by wybuchło, bo młodzież rwała się do boju. To oczywiście nieprawda. AK to było karne wojsko, nie cywilbanda. Gdyby nie było rozkazu – nie byłoby powstania.
Mówiliśmy o przykładach żołnierzy, którzy przeciwstawiali się bezsensownym ich zdaniem rozkazom. Diagnozę bezsensu wydania Niemcom bitwy w mieście pewnie podzielało wielu żołnierzy. Czy nie jest tak, że nie odmawiając wykonania rozkazu o zrywie, są współodpowiedzialni za tragedię Warszawy?
Taką tezę odrzucam z całą stanowczością. Jeżeli idzie o szeregowców – to nie wolno nawet dopuszczać takiej myśli. Żołnierz ma iść do przodu i walczyć z wrogiem. A nie zastanawiać się nad sensownością rozkazów. Żołnierze AK wykonali więc swój obowiązek wzorowo. Nawet lepiej niż wzorowo. Bo jeśli bohaterem może zostać przeszkolony, umundurowany i przyzwoicie uzbrojony żołnierz walczący na froncie, to jak nazwać postawę 16-latka, który z butelką benzyny idzie na czołg? To heroizm najwyższej próby.
A oficerowie?
Ci oficerowie, którzy poszli walczyć, mieli pełne prawo sądzić, że ich dowództwo wie, co robi. Trudno mieć pretensje do oficera, że wykonał rozkaz. Natomiast bez wątpienia z uznaniem należy ocenić tych oficerów AK, którzy zdecydowali się postąpić inaczej. Na przykład dziadek mojej żony. To był przedwojenny oficer, który widział, że powstanie jest przygotowane po dyletancku i nie ma szans na powodzenie. Na zbiórkę jego oddziału przyszła garstka chłopaków z ledwo sypiącym się zarostem. Kazano im szturmować budynek obsadzony przez SS. Jak zobaczył uzbrojenie, jakie mu przydzielono do tego zadania – dwie sidolki, czyli granaty ręczne produkowane w konspiracji, i pistolet z trzema pociskami – to machnął ręką na takie wojowanie. Wyprowadził tych chłopaków z Warszawy do lasu. W ten sposób uratował im życie, bo wszyscy przeżyli wojnę. Polska nic by nie zyskała, gdyby do góry trupów, które pozostały po powstaniu, dorzucono jeszcze kilkanaście ciał.
A więc odpowiedzialność spada wyłącznie na członków Komendy Głównej: Okulickiego, Pełczyńskiego, Rzepeckiego, Chruściela i Bora-Komorowskiego.
Tak. Sytuacja, w której ci ludzie są patronami ulic w Warszawie, to nieporozumienie. Ulicę Bora-Komorowskiego warto byłoby zmienić na ulicę Cywilów Zabitych w Powstaniu Warszawskim. Stołecznym arteriom powinno się nadawać imiona żołnierzy, którzy dzielnie walczyli w powstaniu, zdobyli w nim Virtuti Militari. Nie wolno jednak honorować ludzi, którzy sprowadzili na miasto tak straszliwą katastrofę.
Publikacja pańskiej książki wznieciła na nowo dyskusję na temat oceny powstania.
Napisałem tę książkę, bo wierzę w starą maksymę: że historia jest nauczycielką życia. Bezkrytyczna afirmacja błędów przeszłości może prowadzić tylko do ich powtarzania. Młodzież należy wychowywać w kulcie dzielnych powstańców. Ale nie powinno się jej wciskać bajki, że powstanie było świetnie pomyślane, tylko ci wredni bolszewicy nas zdradzili i nie przyszli nam z pomocą. Takie podejście to sianie ziarna pod przyszłe klęski. To działanie na szkodę Polski. W ten sposób nigdy nie wyrwiemy się z tego zaklętego kręgu kolejnych katastrof i masakr, w jakim krążymy od 150 lat. Ja marzę o tym, żebyśmy kolejną wojnę wygrali.

*Piotr Zychowicz, historyk, dziennikarz, zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Do Rzeczy”. Autor książek, w tym m.in. „Obłęd‘44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie”