MARIUSZ NOWIK: Jakie jest Pani najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
ELŻBIETA FICOWSKA: Nie mam tragicznych wspomnień, jeśli chce pan o to spytać. Miałam sześć miesięcy, kiedy wywieziono mnie z getta. Ominęło mnie to całe zło, nie słyszałam strzałów, nie widziałam trupów na ulicach, to wszystko wydarzyło się poza moją świadomością. Wydostałam się stamtąd dzięki Irenie Sendlerowej. Oczywiście nie uratowała mnie osobiście. 2,5 tysiąca żydowskich dzieci wyprowadzono z getta dzięki "Żegocie" i jej współpracownikom, między innymi dzięki mojej mamie, mojej polskiej mamie, która pomagała Irenie Sendlerowej. W kamienicy, w której zamieszkałam, mieściło się pogotowie opiekuńcze dla dzieci żydowskich. Kiedy przyprowadzano dziecko z getta, moja mama miała do wykonania olbrzymią pracę. Przede wszystkim musiała znaleźć dla niego bezpieczne miejsce w jakiejś rodzinie. Cały sztab ludzi dobrej woli zajmował się szukaniem takich rodzin.
Jeżeli uratowano dziecko jak ja, niemowlę, to w zasadzie nie było problemu. Ale jeżeli to był chłopiec, nie daj Boże obrzezany, to problem się pojawiał. Poza tym wiele wywożonych z getta dzieci pochodziło z tradycyjnych żydowskich domów, w których mówiło się po żydowsku. Trzeba było nauczyć je nie tylko polskiego, ale także nowej tożsamości. Tym zajmowała się moja mama. Jak trafiała do niej na przykład Roza czy Guta, to mama tak długo powtarzała, że ona nie nazywa się już tak jak do tej pory, tylko na przykład Zosia Malinowska, aż dziewczynka obudzona w środku nocy odpowiadała, że ma na imię Zosia. Wtedy mama uznawała, że można przekazać ją dalej. No i oczywiście te uratowane dzieci musiały także mówić pacierz, i to piękną polszczyzną. Bo Niemcy od razu zadawali pytanie: umiesz powiedzieć paciorek? Jeśli nie potrafiło, to było wiadomo, co to za dziecko. A Niemcy mieli różne metody... Czasem brali dziecko za nóżki i o mur...
Pańska nowa mama, Stanisława Bussoldowa, nie przekazała Pani dalej, stworzyła dla Pani nową rodzinę. Czy dużo niemowląt udało się uratować z getta?
Ponoć takich dzieci było niewiele. Mnie wywieziono w stercie cegieł. Między cegłami była skrzynka drewniana, w której zostałam ułożona. Musiałam dostać jakiś proszek nasenny, bo niemowlę przecież trudno jest zamknąć w skrzynce, żeby nie wrzeszczało. Myślę, że musiałam być codziennie usypiana jakimś luminalem czy innym środkiem, bo mama zabierała mnie ze sobą do pracy w getcie, do szwalni w zakładach Toebbensa. Matki nie miały z kim zostawić dzieci, więc nosiły je w plecakach. Niemcy wiedzieli o tym i szpicrutami przebijali plecaki. Miałam ogromne szczęście, że udało mi się przeżyć te pierwsze sześć miesięcy.
Jak zginęli Pani rodzice?
Moja mama, moja biologiczna mama, miała 24 lata, kiedy ją zamordowano. Zginęła 3 listopada 1943 roku w obozie w Poniatowej. Ojciec został zastrzelony rok wcześniej w getcie, na Umschagplatzu.
Wspomniała Pani kiedyś, że Irena Sendlerowa to Pani trzecia matka.
Można tak powiedzieć. Znałam Irenę Sendlerową od zawsze, przyjeżdżała do mojej mamy jako przyszywana ciocia. Uwielbiałam ją od dziecka i byłam przy niej właściwie do końca jej życia, ja i moi przyjaciele ze Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu. Troszczyliśmy się o nią, a ona o nas. Znała daty urodzin nie tylko mojej córki, ale i moich wnuków, przygotowywała dla nich prezenty, pamiętała, kto jest w której klasie, wiedziała, jakie ma stopnie.
Kto Pani powiedział Pani o getcie, o tym, jak uniknęła Pani śmierci? Irena Sendlerowa?
Nie, usłyszałam o tym przypadkiem, w jednej z rozmów, kiedy miałam 17 lat.
Jak Pani odebrała tę wiadomość?
Myślę, że to przeżycie było podobne do tego, co doświadczają dzieci, które nagle dowiadują się, że były adoptowane. W moim pokoleniu 17-latkowie nie mieli zbyt dużego pojęcia o Żydach. Zaczęłam po trochu poznawać historię II wojny. Poszłam do mojego nauczyciela polonistyki i zapytałam: panie profesorze, kim są Żydzi? On zabrał mnie po lekcjach do biblioteki i opowiadał przez dwie godziny, mówił o historii, o kulturze żydowskiej, o tym, co się stało w czasie wojny. Nie zadawał mi pytań, domyślał się, jak ważna to dla mnie sprawa. Potem trafiłam do dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego. Byłam ciekawa, czy w archiwum znajdą się jakieś informacje o mojej rodzinie. Dyrektor, starszy pan, popatrzył na mnie uważnie i powiedział: moje dziecko, żydostwo jeszcze nikomu nie przyniosło szczęścia, zapomnij o tym. Niech ci się wydaje, że przeczytałaś o swojej historii w jakiejś książce, może zobaczyłaś ją w kinie, zapomnij. Masz szczęśliwe życie, kochającą matkę. Po co ci to?
Pani nie zapomniała...
Odkrywałam moją przeszłość jeszcze przez jakiś czas, a potem podświadomie zaczęłam ją wypierać. Te poszukiwania samej siebie wydawały mi się na pewien sposób nielojalne wobec mojej mamy, która chciała chronić mnie przed tą tragiczną historią. Bardzo mnie kochała. Potem szukaniem informacji na temat mojej przeszłości zajął się mój mąż, Jerzy Ficowski. Zbierał okruchy wiadomości, pisał listy na cały świat, sam zresztą usilnie starał się znaleźć u siebie żydowskie korzenie. Szukał, siedział w archiwach, mówił swoim ciotkom szlachciankom, że na pewno znajdzie, a one na te słowa dostawały białej gorączki. Ale nie znalazł. Wynikały z tego czasem śmieszne sytuacje, kiedy przychodzili dziennikarze i pytali: panie Ficowski, pan jest bardziej Żydem, czy bardziej Cyganem? A mąż odpowiadał: jak biją Żydów, to jestem Żydem, jak biją Cyganów, to Cyganem.
Mąż szukał informacji o mojej rodzinie nawet w Izraelu. Była nadzieja, że gdzieś tam zachowała się fotografia mojej matki. Pojechałam, sprawdzałam, ale nie znalazłam. Nigdy nie widziałam ani zdjęcia mojej matki, ani mojego ojca. Nikogo. Wszystko przepadło w getcie.
Kiedy już wywieziono Panią z getta, Pani biologiczna mama kontaktowała się z Pani nową rodziną?
Dzwoniła. Przystawiano mi słuchawkę do ucha, ja coś gaworzyłam, jak to niemowlę, a mama cieszyła się, że mnie słyszy. To musiało być dla niej straszne. Tak naprawdę zrozumiałam to uczucie dopiero wtedy, gdy urodziła się moja córeczka. Po raz pierwszy poczułam, co w sercu może czuć młoda matka, która musi rozstać się z niemowlęciem i nie wie, co będzie dalej. Bo Irena Sendlerowa powtarzała tym matkom, że nie ma żadnych gwarancji, że dziecko przeżyje. Że jest wyłącznie szansa.
Ale pani się udało...
Miałam bardzo kochającą, wspaniałą polską rodzinę. Dostałam mamę, dostałam nianię, wspaniałego męża, dostałam bardzo dużo miłości. Właściwie nic złego już mnie potem w życiu nie spotkało. Myślę, że to ważne, dlatego że gdyby ktoś mnie zapytał, co lubię najbardziej, odpowiedziałabym: nie co, tylko kogo. Powiedziałabym, że ludzi.
Naprawdę? Nawet po tych wszystkich wojennych zbrodniach?
Tak, lubię ludzi, najbardziej. Zawsze jestem gotowa, by pomóc, jak będzie trzeba. Wie pan, wymyśliłam sobie, że jak człowiek ratuje się takim cudem, to dzieje się to po coś. Jestem osobą wierzącą, wychowaną w katolicyzmie, choć do kościoła nie chodzę. Wydaje mi się, że zostałam ocalona dlatego, że mam w życiu coś do zrobienia. Są ludzie, którzy odczuwają winę z tego powodu, że inni zginęli, a oni się uratowali. Ja nigdy nie robiłam sobie wyrzutów tylko dlatego, że żyję.
Czuje się Pani wybrana czy skrzywdzona?
Ani wybrana, ani skrzywdzona. Czuję dług wobec Boga.
Świadomość tego okrucieństwa, jakim był holokaust nie kłóci się z Pani religijnością?
Trochę tak. Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że Pan Bóg dopuścił do tej tragedii. Tłumaczę sobie, że może to był Jego test na człowieczeństwo. Że po to dał ludziom wolną wolę i rozum, aby każdy sam mógł korzystać z tego daru.
Zdaliśmy ten test?
... (milczenie)
KSIĄŻKA O RATOWANIU PAMIĘCI O IRENIE SENDLEROWEJ
Srebrna łyżeczka z wygrawerowanym imieniem i datą urodzenia. To jedyna pamiątka po dawnym życiu Elżbiety Ficowskiej. Życiu, które ją ominęło, zostało za murami getta. Imiona i nazwiska dzieci, które udało się wydostać z getta, Irena Sendlerowa zapisywała na karteczkach, które zakopywała w słoikach w ogrodzie. Na tę historię natknęło się w 1999 roku czworo amerykańskich licealistek z małego miasteczka w Kansas. Poruszone nią napisały sztukę "Życie w słoiku" o ratowaniu dzieci i ich dawnych tożsamości, ale także o ratowaniu pamięci bohaterki i jej współpracowników. Sztukę pokazały Irenie Sendlerowej, ona pomogła im ją poprawić i uzupełnić. Pierwszy spektakl wystawiono go w szkole w Kansas. Trwał siedem minut. Po kilkunastu latach od premiery przedstawienie trwa już ponad godzinę, wystawiane jest w teatrach amerykańskich, w Kanadzie, a także w Polsce.
O licealistkach, o ich sztuce, o Irenie Sendlerowej i 2,5 tys. uratowanych dzieci pewnego dnia usłyszał Jack Mayer, lekarz pediatra, potomek Żydów uratowanych z holokaustu. Postanowił napisać o nich książkę, pokazać, jak cztery licealistki wyniosły Irenę Sendlerową do rangi międzynarodowej bohaterki. Tak powstało "Życie w słoiku. Ocalenie Ireny Sendler"...
Jack Mayer, "Życie w słoiku. Ocalenie Ireny Sendler", Wydawnictwo AMF, 2013