„Listopad to dla Polski niebezpieczna pora” – pisał Stanisław Wyspiański (wprawdzie z okazji innego święta listopadowego) i może dlatego 11 listopada nie sprawia nam takiej przyjemności jak 14 lipca Francuzom, a 4 lipca Amerykanom. Dla nich to były dni ukonstytuowania nowoczesnego państwa, dni do dziś obchodzone radośnie, u nas też jest to święto oficjalne, ale w niewielkim stopniu święto radosne, święto oficjalne z paradami i przemówieniami, które Polaków zostawia obojętnymi. Teoretycznie święto odzyskania niepodległości i odbudowy państwa. Zapytajmy wobec tego dwudziestego z kolei 11 listopada po 1989 roku – co ciekawe, w II Rzeczypospolitej tylko dwadzieścia razy było obchodzone to święto – co to znaczy odbudowa państwa, jakie warunki ma spełnić państwo, żeby było się z czego cieszyć, czy je w Polsce spełniło, a jeżeli nie – to dlaczego? Gdzie na drodze do państwa, państwa nowoczesnego, dzisiaj się znajdujemy?
Za, czyli przeciw
Najprościej mówiąc, nowoczesne państwo to instytucja czy też cała sieć instytucji, które służą zagwarantowaniu nam bezpieczeństwa i wolności. Ażeby ten cel osiągnąć, muszą być spełnione pewne warunki, które teoretycy państwa od Tomasza Hobbesa po myślicieli współczesnych wymieniają niemal jednogłośnie. Dajmy spokój problemowi państwa narodowego, to inna kwestia, a pozostańmy przy państwie, po prostu, państwie, którego rola zmienia się w nowoczesnym świecie, ale daleko do tego, żeby zniknęła lub nawet gwałtownie osłabła. Silne państwo, co nie oznacza używania siły do realizacji jego celów, lecz silne, czyli dobrze realizujące interes wspólnoty państwowej, jest nieustannie potrzebne. Trwający wciąż kryzys ujawnił przede wszystkim słabość współczesnych państw demokratyczno-liberalnych, ale nikt o zdrowych zmysłach nie chce od jakiejś formy państwa demokratyczno-liberalnego odchodzić.
Elementami składowymi państwa nie są ludzie, lecz obywatele. Obywatele pośrednio decydują o kształcie państwa oraz o tym, na czym polegają ich wspólne interesy. Niestety, i musimy się na razie (to znaczy na pewno jeszcze na kilka dziesięcioleci) z tym pogodzić, obywatele nie występują za pośrednictwem swoich organizacji, lecz reprezentują ich w sprawach wagi państwowej partie polityczne. Pierwszym zatem elementem oceny stanu państwa jest ocena stanu partii politycznych.
Od 1989 roku z wielu powodów (analiza tych powodów zapełniłaby solidną książkę) partie polityczne w Polsce nie doprowadziły do takiej ich konfiguracji, która w minimalnym chociażby stopniu przypominałaby sensowny i stabilny układ, jaki występuje w starych demokracjach (chociaż i tam partie polityczne przeżywają kryzys i kłopoty). Być może mylę się nieco, gdyż powinno się mówić o pierwszych w pełni demokratycznych wyborach, bo w 1989 roku popieraliśmy jeszcze zjednoczoną opozycję, a nie partię polityczną. Tak czy owak, od co najmniej osiemnastu lat ja osobiście głosuję za każdym razem przeciw, a nie za. W 1992 roku głosowałem przeciw ZChN, a nie za Unią Wolności, a powstał rząd koalicyjny składający się między innymi z obu tych partii, w 1993 roku przeciwko powrotowi postkomunistów (wtedy słowo to miało pełny sens), w 1997 w tej samej intencji – tylko żeby już dłużej postkomuniści nie rządzili, w 2001 – takoż, w 2005 – również, a w 2007 przeciwko nieznośnym rządom Prawa i Sprawiedliwości. Być może doświadczenia są nietypowe, ale nigdy nie udało mi się głosować za jakąkolwiek partią polityczną, podobnie jak nigdy nie udało mi się, żeby prezydentem został ten, kto był moim kandydatem lub kogo chociażby wolałem od innych. Dziś zapominamy, dlaczego tak wielu z nas nie chciało Lecha Wałęsy na prezydenta, a wolało Tadeusza Mazowieckiego, a po niezłej całkiem prezydenturze Aleksandra Kwaśniewskiego zapomnieliśmy, że dla licznych spośród nas był on jednak przedstawicielem dawnego ustroju, czyli „komuchem”. Jak jest z Lechem Kaczyńskim – większość widzi i większość zapewne odpowiednio za rok zdecyduje.
Lista niepowodzeń
Nie udało się także zbudować przejrzystego systemu partyjnego. Nawet nazwy większości partii, jakie przewinęły się od 1989 roku, niewiele mówiły i mówią o ich programowych tendencjach. Obywatele w tej sytuacji z trudnością podejmują decyzje wyborcze i znowu raczej przeciw i powodowani emocjami niż za i powodowani rozsądnym oglądem rzeczywistości. Zaś liczne powody (w tym sposób finansowania partii) praktycznie uniemożliwiają pojawienie się nowych struktur partyjnych. W okresie międzywojennym koniec lat trzydziestych wprawdzie był przygnębiający dla zwolenników wolności indywidualnej, ale zarazem rodziły się nadzieje na to, że nowe formacje i nowi ludzie wejdą do parlamentu w następnych wyborach, które uniemożliwiła wojna. Byli wśród nich Jerzy Giedroyc, bracia Bocheńscy, Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski czy Jerzy Turowicz. Wyobraźmy sobie, jak inny byłby to sejm. W okresie po 1989 roku pojawili się tylko dwaj zdolni nowi politycy: Roman Giertych i Andrzej Lepper. Wszyscy inni są starzy, jeżeli nie wiekiem, to liczbą lat, które od czasu opozycji spędzili w polityce, starzy i w wielu przypadkach znużeni, ale dostęp dla młodszych został całkowicie zablokowany, z wyjątkiem ludzi z partyjnych młodzieżówek, do których zawsze idzie najgorszy element.
Skutki tego braku nowej krwi widać wszędzie: partie polityczne używają wciąż tych samych postaci, centralne organy władzy cierpią na brak chętnych do pracy i mimo że zatrudnienie w biurokracji jest kolosalne, w głównych ministerstwach brak po kilkuset pracowników. Słowem – i to jest pierwszy istotny wniosek – polityka nie sprawia nam najmniejszej przyjemności, a raczej nas nudzi, mimo rozdymanych przez media i przez samych polityków „afer”. W Polsce nie do wyobrażenia jest entuzjazm, jaki zapanował we Francji po zwycięstwie socjalistów w 1980 roku czy w USA po zwycięstwie Baracka Obamy. A nuda w polityce jest zazwyczaj czynnikiem bardzo niebezpiecznym. I tylko członkostwo w Unii oraz w NATO zasadniczo zmniejszają to niebezpieczeństwo.
Powody do dumy
Dlaczego więc obywatele, zwłaszcza ci, których dorosłe życie przypadło na lata po 1989 roku, mieliby się cieszyć ze swojego państwa czy ewentualnie być z niego dumni? Po co im 11 listopada?
Istotnie, mamy zagwarantowane podstawowe liberalne wolności, ale tak jest praktycznie we wszystkich krajach cywilizacji zachodniej, a jak długo można porównywać stan obecny z czasami niewoli i radować się zdobyczami coraz bardziej oczywistymi? Istotnie, politycy bardzo mało wtrącali się do gospodarki, więc Polska rozwijała się i rozwija w przyzwoitym tempie. To na pewno wielkie osiągnięcie, ale nie z zakresu polityki lub tylko w niewielkim stopniu z tej dziedziny.
Ewentualne umiarkowane zadowolenie z sytuacji jest ograniczone przez niezdolność państwa do zapewnienia nam wielu elementarnych form bezpieczeństwa czy komfortu: od autostrad i kolei przez opiekę socjalną i wyższe uczelnie po służbę zdrowia i emerytury. Skąd ten swoisty bezwład? Z obawy polityków przed wielkimi przedsięwzięciami i reformami, obawy uzasadnionej zarówno ryzykiem korupcji, jak i doświadczeniem rządu Jerzego Buzka, który jedyny (po Balcerowiczu) podjął wielkie reformy i ich nie dokończył, bo się przestraszył niewątpliwej degeneracji we własnych szeregach. Wyborcze ryzyko reform jest kolosalne.
Bez cudów i obłudy
Czy mamy zatem szanse na przywrócenie minimalnej chociażby obywatelskiej satysfakcji z uczestniczenia w życiu politycznym? Czy 11 listopada stanie się kiedykolwiek świętem radosnym? Takie szanse istnieją, ale za dwa lata, kiedy to po przetoczeniu się trzech kampanii wyborczych (samorządowej, prezydenckiej i parlamentarnej) będą trzy lata bez żadnych wyborów. Wówczas można będzie, jeżeli znajdą się chętni, przystąpić do zasadniczej reformy państwa, nie w duchu IV Rzeczypospolitej, ale w intencji zmiany tego, co w sposób oczywisty sprawia, że życie polityczne jest tak beznadziejnie nudne i bezbarwne.
Na czym mogłyby polegać takie reformy? Wymieńmy kilka przykładów, które wydają się oczywiste, a na pewno szeroka debata doprowadziłaby do ulepszenia i poszerzenia tej listy. A zatem: dokończenie reformy samorządowej, a przede wszystkim usamodzielnienie finansowe samorządu. Zmiana ordynacji wyborczej zmierzająca do zakończenia kuriozalnego systemu proporcjonalnego i wprowadzenia modelu mieszanego lub większościowego, zmiana systemu finansowania partii politycznych, zmiana konstytucyjnych relacji między prezydentem a premierem w celu wzmocnienia pozycji jednego lub drugiego. I dalej: wprowadzenie odgórnych sposobów na realizację solidarności społecznej – nawet raczej biedne państwo może sobie na to nieco pozwolić, radykalna prywatyzacja i sprawny nadzór nad gospodarką w celu utrzymania solidnych zasad wolnej konkurencji. Wreszcie: stopniowe umożliwienie klasycznej dla demokracji drogi kariery politycznej – od dołu do góry – tak by do władzy dochodzili ludzie z doświadczeniem.
Czy będziemy się wtedy cieszyć z naszego państwa? Na pewno bardziej, bo będzie ono rzeczywiście „nasze”, a my będziemy mogli, jeśli zechcemy, oddawać się polityce, co stanowi najbardziej zaszczytną formę służby obywatelskiej. Nie będzie cudów, ale nie będzie też obrzydliwej nudy.