Te oczekiwania wzrosły w kontekście światowych turbulencji roku 2008. Kryzys i jego rozległe konsekwencje bez wątpienia ułatwił akceptację traktatu nawet przez jego przeciwników, którzy zdali sobie sprawę, że Unia potrzebuje sprawniejszych narzędzi dla obrony swych interesów.

Reklama

Nie zamienimy Gołoty w Adamka

Nie możemy jednak być naiwni. Lizbona nie stanie się czarodziejską różdżką, która przeobrazi ciężkiego lecz niemrawego Gołotę w dynamicznego i skutecznie trafiającego Adamka. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że Unia nawet w czasach kryzysu była w znacznie lepszej formie niż ostatnio Gołota.

Traktat nie znosi przecież państw i ich interesów jako składników Unii Europejskiej. W tym sensie UE zawsze będzie innym aktorem sceny międzynarodowej niż USA, Chiny czy Rosja. Skoro nie chcemy, aby Unia była państwem (w domyśle: federacją), to nie możemy mieć do niej pretensji, że nie działa jak państwo.

Reklama

W pozostawaniu Unii jako zintegrowanego związku państw tkwi jednak także jej siła: „jedność w wielości” powinna łączyć potencjał i różnorodność państw z wartością dodaną, jaką jest nie tylko integracja, ale też wspólne instrumenty działania, za którymi stoi ich połączona siła. To niemało.

Przypomnijmy, że w zeszłym roku, jeśli Rosja zgodziła się na rozejm z Gruzją, który uratował Tbilisi, to stało się to dzięki presji Unii. Ani NATO, ani Waszyngton nie miały wtedy nic do powiedzenia. To, co wtedy się tylko „udało”, dzięki traktatowi lizbońskiemu powinno stać się normą. Unia wraz z Lizboną uzyskuje instrumenty szybkiego reagowania w stosunkach międzynarodowych.

Nie chodzi o numer telefonu

Reklama

Formułując wizję Unii po Lizbonie jako pełnokrwistego uczestnika globalnej współpracy i rywalizacji, nie trzeba się przejmować poglądami, według których dla USA podobno liczą się tylko Chiny i Rosja, a Europa nie, bo rzekomo nie posiada numeru telefonu. Takie poglądy są co najwyżej śmieszne. Z Chinami Amerykę łączy tak naprawdę wielkie zmartwienie:, jak nie dopuścić do załamania finansowo-gospodarczego w obu państwach ze względu na ich wcześniejsze nierozsądne zachowania w sferze finansowej. Nadal rywale, tak niefortunnie sprzęgli swe finanse, że znaleźli się w sytuacji „złapał kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma” i to jest jedyne uzasadnienie dla szumnie głoszonej G-2.

Z Rosją łączy USA tylko przeszłość, czyli uregulowanie spadku po zimnej wojnie, jakim jest kosztowny nadmiar zbrojeń strategicznych. Ich wspólna przyszłość ma bardzo wątłe i kapryśne podstawy. Zaś nieustanne cytowanie Kissingera jest zwyczajnie pozbawione sensu. Słynny Henry narzekał na brak telefonu do Europy jedynie dlatego, że jako przedstawiciel klasycznej Realpolitik nie lubił instytucji międzynarodowych, ONZ, KBWE, EWG itd. Partnerem dla niego mogły być tylko wielkie mocarstwa: Związek Sowiecki i Chiny. Ale czasy się zmieniają. Dzisiaj, kto nie zna „telefonu do Europy” – jego zmartwienie.

Pisząc to, nie uważam jednak, że Unia po Lizbonie jest już w komfortowej sytuacji. Lizbona ułatwia jedynie przekształcanie energii potencjalnej UE w energię kinetyczną. Nie będzie się to wszak dokonywać automatycznie. Unia Europejska będzie mogła bardziej ambitnie i skutecznie kształtować porządek międzynarodowy i uczestniczyć w tym, co nazywa się „global governance” (globalne rządzenie), nie tylko pod warunkiem większej jedności, której szansą jest Lizbona, ale również pod warunkiem roztropnego wybierania dziedzin działania, sytuacji, w których chce zaistnieć oraz celów, które chce osiągać. Jest cały szereg sytuacji, w których Unia nie musi się sprawdzać – np. wojna w Afganistanie. Unikanie dyplomatyczno-militarnego ADHD jest także ważną przestrogą.

Cztery wielkie wyzwania

Są cztery wielkie dziedziny działania międzynarodowego, na których powinna się skupić Unia po Lizbonie. Po pierwsze bezpieczeństwo. Unia stała się niepostrzeżenie całościowym systemem bezpieczeństwa. Jest wiele powodów, aby sądzić, że to właśnie unijny model polityki bezpieczeństwa ma przyszłość, nie NATO-wski. Unia tworzy bezpieczeństwo poprzez aktywne kształtowanie swego otoczenia oraz uzależnianie go od stosunków z Europą. Chodzi o pozytywną współzależność. Siła militarna, choć powinna być nieco jeszcze wzmocniona, posiada jedynie subsydiarne znaczenie. Tak rozumiany potencjał UE w sferze bezpieczeństwa trzeba wzmacniać.

Po drugie gospodarka światowa. Możemy skutecznie uczestniczyć w kształtowaniu globalnego porządku ekonomicznego, który będzie bliski modelowi gospodarczemu samej Unii, czyli będzie łączył solidarność i zachowanie społecznej spoistości z wymogami konkurencyjności i innowacyjności. Nasze atuty, to nie tylko udział w globalnym produkcie i handlu świata oraz coraz mocniejsze euro, które już wyszło przed dolara jako pierwsza waluta transakcji międzynarodowych. Przypomnijmy, że w nowo powstałej G-20 Unia jako region ma najwięcej przedstawicieli.

Po trzecie kompleks powiązanych ze sobą zagadnień energetycznych i klimatycznych. I pod tym względem Unia ma wiele do powiedzenia. Pomimo alarmów podnoszonych okresowo w polskich mediach, Europa całkiem skutecznie zabiega o swe interesy energetyczne. Nie należy jej też czynić zarzutu z tego, że bardziej niż inni stara się o ochronę środowiska naturalnego i klimatu ziemskiego. Tutaj trudno o łatwe sukcesy, ale długofalowo stawką jest zachowanie możliwości przetrwania człowieka na Ziemi.

I po czwarte UE powinna pozostać głównym promotorem praw człowieka, demokracji i dobrego rządzenia oraz dostarczycielem pomocy humanitarnej. W tym punkcie zbiegają się sprawy bezpieczeństwa, moralności i europejskiej tożsamości.

Traktat lizboński w każdej z tych sfer daje większe możliwości działania. Wciąż jednak trzeba też nieustannie dbać o potencjał Europy. Pod względem ekonomiczno-finansowym Unia jeszcze długo pozostanie wielkim mocarstwem. Potrzebne jest pewne wzmocnienie argumentu siły w obszarze polityki bezpieczeństwa i obrony. W tym kierunku idzie inicjatywa z Chobielina ministra Sikorskiego, która stała się przedmiotem porozumienia polsko-francuskiego sprzed kilku dni. Jest wreszcie problem demografii. Sama migracja go nie rozwiąże. Jej rezultatem może być cywilizacyjna przemiana Europy, co znamy z historii, a czego pewnie wolelibyśmy uniknąć. To jest być może największe wyzwanie dla Unii i dla państw członkowskich.

Zmiana kursu

Dobrze, że Europa nie jest już w polskim dyskursie politycznym wyszydzaną sierotą, jak było to jeszcze kilka lat temu. Polska ma wszystkie powody, aby stawiać na pełne wykorzystanie możliwości tkwiących w traktacie lizbońskim. Dotyczy to przede wszystkim dokonującej się na naszych oczach zmiany paradygmatu polskiego bezpieczeństwa. Stawka na USA jako główną gwarancję polskiego bezpieczeństwa okazała się nieporozumieniem. NATO pozostanie ważne, ale jako ostateczna instancja. We wszystkich innych, „codziennych” sprawach bezpieczeństwa liczyć się będzie tylko Unia. W przeobrażaniu naszego wschodniego sąsiedztwa również możemy liczyć tylko na Unię. Najmocniejszą pozycję możemy mieć także tylko w Unii, nie w NATO czy w stosunkach z USA. Symbolicznym tego potwierdzeniem jest Jerzy Buzek na czele Parlamentu Europejskiego, choć ostrzyliśmy sobie zęby na stanowisko sekretarza generalnego NATO z pomocą USA. Do tego, dzięki sprawności naszej dyplomacji, odzyskaliśmy pozycję subregionalnego lidera, co pokazały niedawne negocjacje w sprawie pakietu klimatycznego.

Dajmy zatem Unii to, co obiecywaliśmy w momencie wchodzenia do niej, a czego nie dotrzymaliśmy z uwagi na iracką awanturę i zasłuchanie się w syreni śpiew administracji Busha. Dajmy jej wiarę w silną i zwartą Europę, inicjatywność, gotowość do dobrych kompromisów, wizję promieniowania na jej otoczenie. Zarażajmy innych tym, co Jan Nowak-Jeziorański nazywał europejskim patriotyzmem. Niech naszym hasłem dla Unii po Lizbonie będzie „naprzód Europo”.