Jan Krzysztof Bielecki to najbardziej nietuzinkowy prezes banku, jakiego w polskich realiach można sobie wyobrazić. Z jednej strony bankier z krwi i kości, znany z kontrowersyjnych opinii, ale też ze sprawnego zarządzania wielką instytucją – i to przez długie lata. A z drugiej – kluczowy doradca Tuska, dyżurny kandydat na urzędy w Warszawie i Brukseli, chętnie wypowiadający się na tematy makroekonomiczne i społeczne. Jeśli ktoś taki niemal z dnia na dzień odchodzi, a towarzyszy temu ledwie lakoniczny komunikat, powstaje wiele pytań.

Reklama

Pierwsze o tryb odwołania. W innych bankach, zwłaszcza tych z obcym kapitałem, wymiany prezesów przeprowadzano z całym ceremoniałem. Wiedzieliśmy o tym z wyprzedzeniem, od razu ujawniano nazwisko następcy lub przynajmniej sposób jego wyłonienia. Tymczasem zmiana w Pekao zachodzi w sposób nieprzejrzysty, w stylu bliższym upolitycznionemu PKO BP. Czyżby doszło do aż tak silnego konfliktu między właścicielem a menedżerem?

Kolejne pytania muszą dotyczyć kontekstu politycznego. Dotychczas aktywność Bieleckiego na tym polu włoskiemu właścicielowi nie przeszkadzała (pewnie wręcz pomagała), czyżby coś się nagle zmieniło? Wiadomo, że JKB odejdzie z banku w styczniu, to sprzyjający moment, by na wiosnę mógł zająć eksponowane stanowisko – czy zastąpi wówczas Tuska?

I na koniec pytanie kluczowe z punktu widzenia akcjonariuszy i pięciu milionów klientów Pekao: czy z ich bankiem jest aby wszystko w porządku? I czy będzie tak w przyszłości, w erze nowego prezesa lub nowej pani prezes? Włosi muszą włożyć sporo wysiłku, by uspokoić mocno wzburzone fale.

Reklama