Sprawdza się znane amerykańskie powiedzenie: jeśli trzymasz młotek w ręku, wszystkie problemy wyglądają jak gwoździe. I tak mamy w tym przypadku. Tylko niestety - problem afgański nie jest owym gwoździem, nie jest kryzysem militarnym, który można rozstrzygnąć dawkowaniem siły zbrojnej.

Reklama

Płonne nadzieje na demokrację

Oceniając nową strategię z punktu widzenia wojskowej teorii należy zauważyć, że jest logiczna. Przypomina metodę wychodzenia z okrążenia. Trzeba skoncentrować szybko siły w jednym punkcie, przerwać pierścień okrążenia, aby wyprowadzić zeń wojska. Tak chce zrobić Obama, przenosząc ten model na poziom polityczno-strategiczny: w pół roku, a więc niemal błyskawiczne, dosłać do Afganistanu dodatkowe wzmocnienie i następnie przez rok dokonać przełomu strategicznego umożliwiającego rozpoczęcie wycofywania się z tego gorącego terenu. Jest jakaś szansa na powodzenie takiego pomysłu. Ale szansa raczej niewielka.

Główne ryzyka tej koncepcji tkwią nie w siłach międzynarodowych, lecz w sytuacji wewnętrznej, na linii afgański rząd-ruch oporu. Władze centralne są słabiutkie, administracja Hamida Karzaja jest skompromitowana, a sam pseudo-wybrany prezydent nie ma żadnego autorytetu. Jestem pewien, że przez półtora roku nie uda się tego autorytetu odbudować. Nadzieje, że władze afgańskie okrzepną pod skrzydłami sił międzynarodowych, są płonne. Przeciwnie, im mocniej Karzaj i jego ekipa będą ubezpieczani i wspierani przez wojska z zewnątrz, tym bardziej będą tracić w oczach Afgańczyków. W lipcu 2011 roku, kiedy prezydent Obama chce rozpocząć wycofywanie z Afganistanu, sytuacja będzie zapewne prawie taka jak dzisiaj, kiedy prezydent myśli o dosyłaniu żołnierzy.

Reklama

Dlatego potrzebna jest zmiana filozofii. Zamiast próby budowania państwa afgańskiego „od góry”, od ustanowienia najpierw władz centralnych przy wsparciu sił międzynarodowych, należałoby zacząć budować je „od dołu”, czyli przekazywać odpowiedzialność miejscowym przywódcom, niezależnie od tego, jaką opcję reprezentują. Nawet, jeśli przywódcy lokalni - także talibowie - byliby wręcz wrogo nastawieni do Zachodu, to państwo rządzone przez przeciwnika, ale faktycznie zarządzane i przewidywalne, jest lepsze z punktu widzenia bezpieczeństwa niż państwo rządzone przez sojusznika, który nie ma żadnej władzy.

Reżim centralny

W zgodzie z tą filozofią powinna być także zmieniana strategia militarna. Wojska międzynarodowe nie mogą siłą utrzymywać niechcianego reżimu, nie powinny stać się stroną w wojnie domowej. Niechciany reżim centralny nigdy nie zapanuje nad krajem w stopniu umożliwiającym przekazanie mu odpowiedzialności w sposób odpowiedzialny. Jest prawie pewne, że mniej więcej w dzień po wyjściu sił międzynarodowych sam by także „wyszedł”, pozostawiając Afganistan w stanie totalnego chaosu (przypadek Wietnamu Południowego po wyjściu Amerykanów).

Reklama

Dlatego kontynuowanie dotychczasowej linii strategicznej przez proste dosyłanie tam kolejnych wojsk jest najzwyczajniej prostą drogą do „II Wietnamu”, tym razem nie tyle dla Amerykanów, co dla NATO. Pamiętajmy, że wojny wietnamskiej Amerykanie nie przegrali w Wietnamie. Przegrali ją w Ameryce, u siebie w domach. Opinia publiczna nie wytrzymała ciśnienia informacji o okrucieństwach wojny, o nieskuteczności eskalowanych bombardowań, o wysyłanych bez sensu i bez nadziei na sukces kolejnych tysiącach żołnierzy. To samo czeka państwa europejskie NATO w razie kontynuowania obecnej strategii.

Oczywiście, że nie przegramy militarnie z talibami w górach Afganistanu. Ale też nie wygramy z nimi. Trwać będzie coraz bardziej beznadziejna wojna na wyczerpanie. I z tego właśnie powodu wcześniej lub później kolejne państwa NATO zaczną „pękać”, wycofywać się z wojny bez końca, powodując w rezultacie dezintegrację koalicyjnego zgrupowania wojskowego i kompromitując tym procedury operacyjne sojuszu.

Czytaj dalej...



Dlatego trzeba ratować NATO przed takim scenariuszem. Należałoby w najbliższych tygodniach (do końca stycznia 2010 roku) zastanowić się poważnie wewnątrz NATO nad podejściem do proponowanej strategii amerykańskiej. Zwykłe podążanie za nią, jak za ‘Panią Matką” nie jest najlepszym wyjściem.

Wojna solidarna

W związku z tym głównym wyzwaniem dla polskich decydentów politycznych dziś nie jest problem zaakceptowania lub odrzucenia przygotowanego przez wojskowych planu zwiększenia naszej obecności w Afganistanie. Ani też zajmowanie się jakimś wyłącznie własnym projektem, wyglądającym jako koncepcja „polskiej wojny w Ghazni”. Głównym zadaniem powinno być podjęcie próby doprowadzenia w NATO do politycznego przełomu w podejściu do kryzysu afgańskiego. Idzie o dostosowanie statusu wspólnej operacji do realnych warunków wojennych, czyli przekształcenie jej z dowolnej w jednakowo obowiązkową dla wszystkich (w tym bez nakładania ograniczeń na użycie wojska), z niesolidarnej w solidarną. Bez takiej zmiany wysyłanie dodatkowego wojska nie ma żadnego sensu, bo niezależnie od liczby żołnierzy nie da się wygrać wojny niewojennymi metodami. W razie braku konsensusu w tej sprawie trzeba radykalnie zmienić cele i cały sposób podejścia NATO do wyzwania afgańskiego (włącznie z uruchomieniem prac nad strategią wyjścia).

W ramach NATO powinniśmy prowadzić do takiego rozwiązania, by przyjęcie amerykańskiej strategii wiązać z jednoczesną jakościową zmianą podejścia całego sojuszu do operacji afgańskiej, czyli z przekształceniem jej z dowolnej w obowiązkową, z niesolidarnej w solidarną. Warto zwrócić uwagę, że zdjęcie ograniczeń z wojsk, które już są w Afganistanie, wyzwoliłoby zapewne większe rezerwy sojuszniczego potencjału operacyjnego, niż dałoby dosłanie tam kolejnych kilku tysięcy żołnierzy z takimi samymi ograniczeniami, jak obecne.

Słabnące NATO

Nasza obecność w Afganistanie wynika głównie z troski o spójność NATO. Jeśli nie zmienimy statusu operacji i procedur, wygranie wojny będzie niemożliwe, niezależnie jak wielu dodatkowych żołnierzy zostałoby wysłanych. Polska decyzja wobec Afganistanu powinna zaczynać się w Brukseli, w NATO, od prac nad tą zmianą, a decyzje narodową o liczbie dodatkowych żołnierzy należy zostawić na koniec. Tym bardziej, że gdyby udało się doprowadzić do takiej zmiany, nie byłoby potrzeby wysyłania większej liczby żołnierzy, zwłaszcza przez Polskę. Zdjęte ograniczenia lub dosłanie żołnierzy przez te państwa NATO, które są minimalnie zaangażowane, rozwiązałoby problem wsparcia strategii amerykańskiej.

Jeśli natomiast przełomu nie uda się dokonać, to i wysyłanie większej liczby żołnierzy z kolei w ogóle nie ma sensu, bo to marnotrawstwo środków bez nadziei na sukces. Utrzymywanie sytuacji, gdy państwa członkowskie sojuszu są nierównomiernie zaangażowane w operację, osłabia NATO, a tylko solidarność wewnątrz NATO ma dla nas wartość. I o tę wartość powinniśmy przede wszystkim toczyć walkę w politycznych i strategicznych debatach wewnątrz NATO na temat Afganistanu. Wzmacniając procedury wewnętrzne NATO możemy najlepiej pomóc Amerykanom, zabezpieczając jednocześnie swój narodowy interes bezpieczeństwa.

* Stanisław Koziej, profesor w Wyższej Szkole Handlu i Prawa im. R. Łazarskiego, generał w stanie spoczynku, były wiceminister obrony narodowej