Radosław Korzycki: Czuje pan, że w Kopenhadze rozgrywa się historyczna chwila?

Bjorn Lomborg*: Rzeczywiście dużo się tu dzieje, ale z nieprzeciętnym znaczeniem tej konferencji dla losów świata bym nie przesadzał.

No właśnie. Szczyt powoli dobiega końca, a perspektyw na porozumienie nie widać. Co chwilę docierają do nas informacje, że ktoś grozi zerwaniem negocjacji. Państwa rozwijające się potrzebują pieniędzy, bogaci szukają oszczędności. I tak w kółko. Czy pana zdaniem mimo wszystko uda się osiągnąć kompromis?

Oczywiście, że konferencja skończy się porozumieniem. Naprawdę wielu uczestników - bogatych i biednych, naukowców i ekologów, władze państw i organizacje pozarządowe - usatysfakcjonuje jej rezultat. Wszyscy chcą jednego, czyli ustalenia nowych limtów na emisję gazów cieplarnianych i powierzchownej deklaracji, że wspólnym wysikiem trzeba do tego dążyć. I to z całą pewnością uda się ustalić: podpisać „protokoły z Kopenhagi” zrobić wspólne zdjęcie i wyjechać.

Reklama

Żartuje pan, prawda? Przecież tu nie chodzi o fasadową umowę o fikcyjnych limitach emisji. Bo z taką świat ma już doświadczenie, w dodatku dość dalekie od idealnego.

W tej sytuacji stać mnie wyłącznie na ironię. W Kopenhadze wszyscy wypiją szampana, światowi liderzy rozpłyną się ze szczęścia i będą pakować walizki w poczuciu świetnie spełnionego obowiązku. Następnie spisane protokoły, w których nie będzie absolutnie żadnej innowacji, zostaną poddane żmudnej procedurze ratyfikacji w kolejnych państwach, a w trakcie tego procesu się okaże, że nie wszystkim odpowiadają i tak umowa z duńskiej stolicy stanie się fikcją. Dopiero po kilku miesiącach pojawią się pytania typu „dlaczego znowu nam nie wyszło”, „czemu po raz kolejny jesteśmy w punkcie wyjścia”?

Czyli czeka nas kolejnych kilka lat jałowych dyskusji bez konkretnych skutków dla ochrony klimatu, aż do następnej kosztownej konferencji?

Reklama

Proszę sobie przypomnieć co się wydarzyło w 1997 roku w Kioto. Z początku można było odnieść wrażenie, że zapadły tam niezbędne, ale i zobowiązujące do działania decyzje. Wyglądało na to, że staną się obowiązującym prawem. Potem przyszło do przyjęcia protokołów w kolejnych krajach. Pierwsze wycofały się Indie. Następnie sprawa zatrzymała się w Waszyngtonie. Minęło 12 lat i sprawy nie drgnęły ani o centymetr. W międzyczasie przelało się we wszelakich dyskusjach mnóstwo argumentów. Protokoły z Kioto stanęły na agendzie w niejednej kampanii wyborczej, kandydaci lewicy obiecywali szybką ratyfikację, prawicy - utrzymanie status quo. W tym czasie świat miał zredukować emisję gazów cieplarnianych o 11 procent. A o ile się udało zmniejszyć? O 0,5 procent. Proszę policzyć: to jedna dwudziesta pułapu, który został wyznaczony w Kioto. Kompletna porażka. Teraz czeka nas identyczny scenariusz. Tymczasem potrzebujemy nie tylko większej politycznej konsekwencji, ale naprawdę mądrzejszej i skuteczniejszej strategii.

Niektórzy się spodziewają, że los konferencji odwróci Barack Obama, który ma się pojawić w ostatniej chwili. I na przekór temu, co się wcześniej mówiło, przedstawi konkretne stanowisko Stanów Zjednoczonych ze stanowczymi zobowiązaniami do pomocy uboższym krajom...

Amerykański prezydent może oczywiście nadać uroczystą rangę tej konferencji tak, jak on to najlepiej potrafi robić. Może naprawdę sporo obiecać tak, że wszyscy wyjadą usatysfakcjonowani. Ale ja bym nie wiązał z tym większych nadziei. Trzeba przypomnieć, że dokładnie to samo stało się w Kioto. W ostatniej chwili do Japonii przyjechał Al Gore i też wiele obiecał. A potem przyjazne ekologom stanowisko Ameryki zablokował Kongres. Z tego co wiem, większość senatorów i członków Izby Reprezentantów - chociaż demokraci są w przewadze - jest przeciwna gromadzeniu dodatkowych funduszy na ochronę klimatu.

Czyli Kopenhaga od początku była skazana na fiasko?

W sensie merytorycznym tak, bo nie tędy droga. Jeżeli rzeczywiście zależy nam na walce z globalnym ociepleniem, powinniśmy się skupić raczej na rozwoju nowych technologii i poszukiwaniu odnawialnych źródeł energii. Chodzi o to, by energia stała się tańsza dla wszystkich, włącznie z tymi, których działania będą kluczem do ochrony klimatu, czyli Chińczykami i Hindusami. O tym jak dotąd nikt nie pomyślał. Zwolennicy szukania alternatywnych rozwiązań są od razu posądzani o to, że działają jako lobbyści firm zarabiających na nowych technologiach.

Czytaj dalej...



To co pana zdaniem powinno zostać zrobione?

Przede wszystkim ustanawianie jakichkolwiek limitów emisji gazów cieplarnianych nie działa. Po pierwsze, od razu stają się one przedmiotem spekulacji na pewnego rodzaju czarnym rynku. W zeszłym roku ceny praw do emisji najpierw spadały, potem rosły, różnice sięgały w sumie 50 procent. Po drugie, wprowadzenie ich jest prawie niemożliwe politycznie. Żaden pragmatycznie myślący polityk nie będzie przekonywać ludzi do tego, że z powodu dość abstrakcyjnie pojętego dobra wspólnego - zważywszy, że coraz mniej osób w ogóle wierzy w globalne ocieplenie - trzeba podwyższyć koszty energii, benzyny oraz całej masy produktów, których wytwarzanie powoduje emisję gazów cieplarnianych. Nie da się przekonać elektoratu do tego, że zdrożeje wszystko, co jest im potrzebne do życia. Z podatkiem od produkcji dwutlenku węgla jest to samo. Tymczasem szukając długoterminowych rozwiązań musimy wymyślić coś zupełnie innego. Moim pomysłem było przeznaczenie z budżetu każdego państwa równej kwoty 0,2 proc PKB na poszukiwanie energii z odnawialnych źródeł oraz rozwój technologii nuklearnych. W sumie udałoby się uzyskać w ten sposób około 200 mld dolarów rocznie. To jest połowa tego, co wymyślono w Kioto, ale znacznie łatwiejsza do wyegzekwowania. Poza tym to byłby bardzo sprawiedliwy podział i znosiłby całą niepotrzebną dyskusję na temat tego, czy bogaci mają płacić za biednych. Bo każdy miałby obciążony budżet w tym samym stopniu. Zupełnie bezsensowne jest także zabieganie o to, by temperatura na Ziemii się nie podnosiła, albo by podnosiła się wolniej. Raczej trzeba zastanowić się, jak dostosować politykę ekologiczną do wzrastającej temperatury i przeciwdziałać skutkom ocieplenia.

Wspomniał pan o tym, że coraz mniej ludzi w ogóle wierzy w globalne ocieplenie. Zdaje się, że sceptyków przybyło po ujawnieniu emaili naukowców z East Anglia University, którzy martwili się, że nie mają dowodów potwierdzających zmiany klimatyczne. Może po prostu zamiast myśleć o kolejnej konferencji, która powtórzy marazm Kopenhagi, trzeba dokładnie zbadać co się tak naprawdę z klimatem dzieje?

Ta sprawa została trochę mylnie zinterpretowana. Dziennikarze od razu wychwycili wątek, że globalne ocieplenie jest mitem, a to nie do końca prawda. Tutaj raczej chodziło o to, że badaczom z Wielkiej Brytanii nie udaje się udowodnić, że środki w walce z klimatem, jakie powszechnie przedsięwzięto, są właściwe. Ale może i dobrze się stało, bo jeżeli ludzie zaczną zadawać więcej pytań, to znajdą się proste i lepsze rozwiązania.

* Bjorn Lomborg, duński ekolog i naukowiec. Sławę przyniosła mu książka „The Skeptical Environmentalist”, w której podważył większość popularnych tez o globalnym ociepleniu. Był doradcą premiera Danii do spraw ekologii