Z okazji powszechnego poszukiwania kandydata Platformy Obywatelskiej na prezydenta wymienia się wiele nazwisk wytrawnych, doświadczonych i umiejętnych polityków. Kiedy się przyglądamy temu zestawowi i wymienimy Olechowskiego, Komorowskiego, Sikorskiego, Cimoszewicza, Gronkiewicz-Waltz, Kwaśniewskiego, Poncyliusza, Palikota, Rokitę, Pawlaka, Boniego, Schetynę i oczywiście Wałęsę, to okazuje się, że Polska jest krajem, w którym jest z czego wybierać.

Reklama

Politycy ci i inni, już nie wymienieni, nie tylko są rozważni i mogliby pełnić rozmaite ważne funkcje w każdej demokracji, ale także są inteligentni i mówią dobrze po polsku, co jest - wbrew pozorom - bardzo ważne zarówno po to, by precyzyjnie formułować swoje poglądy, jak i po to, by polityk, który nieuchronnie jest osobą wzorcotwórczą, nie obniżał poziomu życia publicznego.

Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że jest tak dobrze, zdziwiłem się z dwu powodów. Bo skoro jest tak dobrze, to dlaczego poziom debaty publicznej jest tak marny i skoro jest tak dobrze, to dlaczego tak mało osób młodych garnie się do polityki, a wśród doktorantów czy dobrych studentów kończących uniwersytet, polityka cieszy się raczej pogardą niż poważaniem, zaś kariera polityczna nawet im nie przychodzi do głowy?

Na pierwsze pytanie odpowiedź wcale nie jest taka łatwa. Ciągle narzekamy na brak poważnej debaty publicznej i przypisujemy to najczęściej upartyjnieniu życia publicznego. Ale przecież partie polityczne walczą ze sobą we wszystkich krajach demokratycznych, a debata publiczna tam się toczy. Sądzę, że w Polsce od 1989 roku debaty publicznej nie było, najpierw z racji złudzenia zgody powszechnej, a potem z racji odwoływania się do anachronicznych postaw ideologicznych i powszechnego posługiwania się przez polityków, a przede wszystkim przez publicystów takimi nonsensownymi kategoriami jak "prawica" czy "lewica", lub "konserwatyści" czy "liberałowie" oraz "Polska solidarna" i "polska liberalna".

Kategorie te nic nie znaczą i bardzo źle służą do opisu rzeczywistości życia publicznego. Kategorie bardziej pragmatyczne i lepiej opisujące świat są jednak trudniejsze i nie załatwiają tak łatwo spraw i dlatego nie weszły do użycia w debacie publicznej. Debata musi mieć konkretny przedmiot, a nie dotyczyć ideologicznych mrzonek, które społeczeństwa ani trochę nie obchodzą. Dotkliwie przekonał się o tym PiS i jego ideowi publicyści, ale zjawisko ma charakter powszechny.

Natomiast brak młodych ludzi w polityce, z wyjątkiem nielicznych wychowanków partyjnych młodzieżówek, a to najgorszy materiał ludzki, wynika nie tylko ze zniechęcenia do polityki. W kilka lat po transformacji wszystkie ważniejsze pozycje w życiu publicznym zostały objęte przez ludzi stosunkowo młodych, którzy albo wyszli z opozycji, albo należeli do średniego aparatu partyjnego. I obecnie mamy do czynienia ze stosunkowo młodymi przywódcami od Donalda Tuska po Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy mają jeszcze dobre dwadzieścia lat (jak nie więcej) politycznej przyszłości. Bardzo trudno do tej pierwszej ligi politycznej dostać się komukolwiek poniżej czterdziestki (jedyny wyjątek to Roman Giertych) i ten stan rzeczy będzie trwał co najmniej dwie dekady.

Skoro wśród obecnych przywódców jest tylu rozumnych polityków, to - wydawałoby się - sytuacja na razie nie jest niebezpieczna. Jednak, w moim przekonaniu, taki stan rzeczy nie rokuje dobrze. W zasadzie światem współczesnym przy wszystkich gwałtownych zmianach technologicznych oraz duchowych rządzą ludzie względnie młodzi. To oni narzucają kierunki duchowej czy też cywilizacyjnej przemiany i dlatego to oni powinni także prowadzić do zmian politycznych. Pięćdziesięciolatkowie (a z racji mojego wieku mam prawo to powiedzieć) są już starcami. Ten rozdźwięk między światem klasy politycznej a światem ludzi narzucających ton przemianom Zachodu jest na dłuższa metę nie do utrzymania. A bunt młodych, który prędzej czy później nieuchronnie nastąpi, będzie miał - jak każdy bunt - swoje liczne złe strony.

* Autor jest filozofem, historykiem idei, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego