Czym ma być Polska i jak zapewnić jej mocne miejsce w świecie? Jaki mamy biznesplan dla kraju, który rośnie siłą dynamizmu Polaków, ale nie siłą wspólnej myśli i wspólnych interesów?

Jak każdy kierowca boleśnie przeżywam powroty. Zawsze jest tak samo. Przelatuję autem pół Europy, bezmyślnie sunę po autostradach Niemiec, Włoch, nawet Słowacji, a potem... Tłukę się wściekły koło za kołem gierkówką, jedną wielką szkodą górniczą. Poganiany przez tiry, terroryzowany przez fotoradary, alarmowany setkami niepotrzebnych albo nieaktualnych znaków. Łatwo się wyleczyć z urlopowej euforii. Ale i ze snów o potędze, zielonej wyspie Europy. Jesteśmy tu gdzie jesteśmy - i kropka.

Zabawa w zieloną mapkę

Dlatego nic mnie bardziej przez ostatnie miesiące nie irytowało niż migające zielono-czerwone tło dla występów premiera - to nieustanne chełpienie się „polskim cudem gospodarczym”. Każdy polityk lubi zawłaszczać cudze sukcesy, podnosić rzeczy zwykłe do rangi nadprzyrodzonych, dolewać mity do faktów. Ale wolałbym, by nie robiono mi wody z mózgu. Żeby nie mówiono, że już za chwilę zrównamy się z bogatą Europą. Jeden z brukselskich think-tanków wyliczył ostatnio, że za 20 lat Polska dogoni Niemcy w kategorii „PKB na głowę”. Ten raport brzmiał bardziej jak alarm: Niemcy, weźcie się do roboty, bogactwo nie jest dane na zawsze - niż jak realna prognoza. Tymczasem Polacy słyszą, że niezbyt dużym wysiłkiem i właściwie bez wyrzeczeń wzrosło nam o „prawie dwa”, podczas gdy takim Niemcom walnęło o 5 procent. Znaczy - gonimy! Tymczasem statystyka mówi co innego. Gospodarka Niemiec jest jakieś 7 - 8 razy większa od naszej, więc 1-procentowe zmiany mogą poprawić humor, ale nic nie zmieniają. Znacznie bardziej niż PKB wzrosło (i dalej rośnie) zadłużenie kraju, kryjemy wstydliwie dług ZUS wobec przyszłych emerytów.

Doścignęlibyśmy świat, gdyby zechciał na nas łaskawie poczekać. Ale ten, choć miewa poważne zadyszki, jest tak bardzo z przodu jak Ammann przed Małyszem. Wychwalamy, i słusznie, „króla Adama”, ale to Szwajcar, przedstawiciel nudnego, ale obrzydliwie bogatego kraju został superczempionem. Nie żeby pieniądze dawały patent na talent i osiągi. Szczęścia też dać nie muszą. Ale Szwajcarom nikt nie zajmował pół wieku bzdurną ideologią, walką z głupotą, chamstwem i arogancją.

Nie znaczy to, że nic się w Polsce nie zmienia na lepsze. Wręcz odwrotnie. Taka Grecja to parias Europy, miejsce wręcz żałosne. A Polska ma, i słusznie, dobrą prasę. Ale co tam gazety, wystarczy pojeździć. W Czechach, na Słowacji kierowca ogląda przez okno niemal martwy kraj. Knajp niewiele, rzadkie hotele, stacje benzynowe co godzinę. Jakby nikomu nic się nie chciało. A chwilę później Polska: tysiące neonów, motele, chłopskie jadła, centra handlowe - to wszystko tętni życiem dniem, nawet nocą (przynajmniej do czasu wygaśnięcia koncesji). Polacy mają w sobie pasję działania, dziką ambicję, która każe się im dorabiać i gonić innych. Jak się jednak człowiek napatrzy i ponapawa naszą przedsiębiorczością, to wraca irytujące jak brzęk muchy pytanie: ale czemu to wszystko służy, po co działa i po co istnieje ten kraj. Jaki zaplanowano dla niego scenariusz - i czy ktoś panuje nad jego realizacją. A może to jest jeden wielki chaos, improwizacja, gra na siebie, która tylko czasem może dać sukces zbiorowy? Nie wiem tego i sądzę, że mało kto wie. A takie problemy robią się już bardzo palące. Jeden Boni i jego raport „Polska 2030” - obśmiany przez wrogów, zlekceważony przez swoich - to trochę mało jak na 40 milionów ludzi.

Nie chcem i nie muszem

Przykład idzie z góry. Ale jaka właściwie jest ta góra? Czy czuje odpowiedzialność za ogół, czy też się kompletnie wyalienowała? Jest tak skoncentrowana na pseudointelektualnych prowokacjach Palikota, wojenkach salonu z antysalonem, aferkach typu Szczepkowska - Lupa - że traci z pola widzenia szerszy sens i kontekst?

Dołożył się do tego Donald Tusk, który swoją rezygnacją z wyścigu prezydenckiego dramatycznie obniżył rangę urzędu, który w II i III RP miał dla Polaków spore znaczenie. Nie chcem i nie muszem, bo prezydentura jest nic niewarta - tyle właśnie powiedział Tusk kilkunastu milionom własnych wyborców z 2005 roku, także dwóm platformianym pretendentom. Nie taki miał być tegoroczny wyścig prezydencki, starcie dwóch gigantów i dwóch różnych światów. Gdybyśmy mieli przed sobą Tuska reformatora, człowieka, który zmienia kraj dziedzina po dziedzinie - łatwiej uwierzylibyśmy, że premier chce po prostu kontynuować raz rozpoczętą robotę. Ale to nie jest ten przypadek. Mamy do czynienia nie ze sprawnym menedżerem spółki Polska SA, ale z geniuszem polityki. Clou polityki to bowiem chęć zapewnienia swojej formacji władzy. I utrzymanie tej władzy jak najdłużej. Na początku 2010 roku Tusk jest na najlepszej drodze do realizacji takiego celu, pierwszy raz po 1989 roku. Tnie niczym atomowy lodołamacz wszystkie góry lodowe, demoluje konkurencję, jak trzeba to i grono współpracowników. Tusk robi wszystko, co chce - tylko ja ciągle nie wiem po co, z jaką myślą przewodnią. Żeby utrzymać PiS z dala od władzy? Ten straszak przestaje już działać.

Granica śmieszności

PiS bowiem już pokazał, jak umie rządzić, chce wrócić do władzy pod hasłami IV RP, tyle że w innym sojuszu (pozostał mu tylko SLD). Jasność w formułowaniu górnolotnych celów, określaniu wrogów, łatwość w rzucaniu oskarżeń i dawaniu uproszczonych odpowiedzi - to wszystko gubi tę partię. PiS miał prawo liczyć, że afera hazardowa podtopi Platformę - tak byłoby w Polsce z połowy lat 90. Z jakim napięciem śledziliśmy wówczas aferę Olina, jak wstrzymywaliśmy oddech, gdy oskarżano premiera RP. A dziś? Opozycja w komisji hazardowej dwoi się i troi. Zero efektu. Nagłaśniane jak można w sprzyjających mediach rozbieżności w zeznaniach głównych świadków, kolejne podrzucane do gazet stenogramy nie robią na Polakach wrażenia. Platforma notuje rekordy popularności, zbliża się do granicy 60 proc. poparcia. PiS-owi ono spada, PiS się wewnętrznie kłóci, PiS stoi przed rozpadem (dziś wystarczy pretekst w postaci np. wyrzucenia Anity Gargas ze stanowiska w TVP).

A propos komisji śledczej: szczerze mówiąc, nie do końca obchodzi mnie, czy była, czy też nie było afery hazardowej. Tym, co musi niepokoić, jest ukazanie prostoty, żeby nie powiedzieć prostactwa, z jakim wspiera się swoich i ich interesy. Układ był i za czasów SLD, i potem PiS - i jest za czasów PO. Pamiętamy „Staszka, co chciał się sprawdzić w biznesie”. Zero refleksji, zero zmian na lepsze. Każdy polityk ma jakieś zobowiązania, musi okazać wdzięczność, musi się dzielić - by pomnażać zdobycze partii, grupy towarzyskiej, wpływowego lobby, byłych czy obecnych służb. Ten system funkcjonuje na całym świecie, niejedną Sobiesiakównę już skutecznie zarekomendowano. Ale jest gdzieś granica ośmieszenia, po której przekroczeniu bohater działa wprost na szkodę swojej firmy, swojego kraju. Czy czasem nie stoimy już na tej granicy?

Świat medialnych kukiełek

Kiedy mowa o śmieszności i zarazem małostkowości elit, nie ma lepszego case study niż media publiczne. To do nich powinno należeć kształtowanie opinii publicznej, stawianie istotnych pytań, rozliczanie polityków ze spraw ważnych. W realiach TVP i PR brzmi to naiwnie, to tu lewicowo-pisowska koalicja zajmuje się wyłącznie promowaniem krewnych i znajomych królika (akurat nie tego pędzącego). Niby nikt nie wierzy w skuteczność ataku medialnego, ale PiS umarłby za to, by móc poratować swojego prezydenta. Zgodził się nawet dać głowę swojej wiernej dziennikarki - byle tylko wygrała Sprawa. A przecież w tle pachnących Orwellem manewrów publiczne ramedia zdychają. Nie mają jak płacić pensji, błagają banki o pomoc. Misja robi się specjalna: jak tu nie zbankrutować. Dla zarządów, jak dla poprzedników, nie ma to naturalnie żadnego znaczenia. I tylko dziennikarze (innych mediów) mają temat samograj.

Właśnie. Dziennikarze. Pisząc o tym, dokąd zmierza Polska, nie mogę zapomnieć o własnej profesji. Chcielibyśmy się widzieć jako grupa elitarna, mainstream, twórcy zbiorowej świadomości. I tak czasem bywa. Ale niepokojąco wielu z nas stało się ślepym narzędziem promowania jałowości, agresji i politycznego konfliktu dla konfliktu. Pozwalamy sobą manipulować jak kukiełkami. Wrzucają nam byle temat, ciekawostkę, świecidełko, my je łapczywie chwytamy, wałkujemy i powielamy dla milionów. Temat przykrywa temat, afera aferę, bon mot skutecznie odciąga od meritum.

Dziennikarze są zdziwieni, że ludzie coraz mniej czytają, że dziennikom telewizyjnym spada oglądalność, że stacje stawiają na czystą rozrywkę. Czas tradycyjnego rzemiosła odchodzi, wielu z nas zmieni zawód - bo nie jesteśmy już tak potrzebni widzom, czytelnikom, naszym własnym firmom medialnym. Jeśli do tego dodać słabe, archaiczne organizacje dziennikarskie, jeśli uwzględnić, że wielu z nas uparło się być propagandzistami jednej partii - to widać, w jakim kryzysie jest dziś nasza branża. I jak szybko stopnieją resztki wpływu, jaki jeszcze mamy na kształtowanie wiedzy i poziomu cywilizacyjnego Polaków.

Pewnie byłoby nam wszystkim łatwiej odpowiedzieć, dokąd zmierza Polska, gdybyśmy mieli jakiś jeden wspólny cel. Ale takiego komfortu nie będzie. W NATO już jesteśmy, w Unii też - choć powinniśmy być w niej sprytniejsi i lepiej słyszalni. Wejście do strefy euro (jeśli ta przetrwa) będzie tylko zabiegiem technicznym. Euro 2012 to aż i tylko impreza sportowa dla czterech miast. Wprowadzenie parytetu płci? Wolne żarty, to kolejny pomysł pójścia na skróty. Jakie mogą być te nasze wielkie cele? Ciągle czekamy nie na lidera sondaży, ale na lidera narodu, który nam takie wielkie cele wskaże i porwie do ich realizacji. Oby się szybko znalazł.































Reklama