Austria, Niemcy, Holandia, Szwajcaria, Irlandia i Stany Zjednoczone – przez Kościół katolicki w tych krajach huragan skandali seksualnych już przeszedł. I nie ma co ukrywać, że pozostawił on pustymi nie tylko katolickie świątynie (po każdym skandalu wielu świeckich oficjalnie występowało z Kościoła lub porzucało praktyki), ale również kasy diecezji. W Stanach Zjednoczonych, gdzie sądy orzekały wysokie odszkodowania dla ofiar molestowania seksualnego przez duchownych zbankrutowało do tej pory kilkanaście diecezji (tylko archidiecezja Portland wypłaciła ofiarom przestępców w sutannach ponad 155 mln dolarów), a procesy w innych krajach dopiero nabierają rozpędu.

Reklama

Pozorny spokój

Polski Kościół na razie może spać spokojnie. Podobna burza – w ciągu najbliższych kilku lat – prawdopodobnie mu nie grozi. Ale powodem wcale nie jest to, że podobnych spraw nie dałoby się znaleźć, a raczej specyfika medialna naszego kraju.

Wbrew nieustająco powracającym utyskiwaniom hierarchów na „wrogich Kościołowi dziennikarzy”, w istocie polskie media niezwykle ostrożnie podchodzą do spraw, w które zamieszani są ludzie Kościoła. Zanim redaktor naczelny zdecyduje się na publikację materiału poświęconego biskupom czy księżom – najpierw przez kilka tygodni (a niekiedy miesięcy, jak to było ze sprawą abp Juliusza Paetza czy skandalu seksualnego w płockim seminarium) próbuje załatwić tę sprawę po cichu, by uniknąć odium „wroga Kościoła”. Każde takie doniesienie jest także wielokrotnie sprawdzane, i weryfikowane, a później opisywane z niezwykłą łagodnością.

Reklama

Kościół jest także – przynajmniej na lat kilka – zabezpieczony przed wyciąganiem spraw z przeszłości. IPN kryje w swoich archiwach wiele historii duchownych, których bezpieka przyłapała na przestępstwach seksualnych. Część z nich jest tajemnicą poliszynela w środowiskach dziennikarskich czy historycznych. Jednak szlaban na informacje o charakterze obyczajowym, a także niechęć części mediów do opisywania dokumentów SB, sprawiają, że te sprawy długo nie ujrzą światła dziennego.

Nikt nie jest bezpieczny

Jeśli do tego dodać fakt, że – mimo sporego antyklerykalizmu – Polacy nadal bardziej ufają Kościołowi niż rządowi, Sejmowi czy partiom politycznym, to trudno się spodziewać, by komukolwiek zależało na długotrwałym wałkowaniu niewygodnych dla duchownych spraw. Ale warto pamiętać o tym, że z podobną sytuacją Kościół miał do czynienia także w Irlandii. Tam również przez lata ofiary molestowania seksualnego najpierw nie chciały, a później nie były w stanie przebić się przez medialny parasol ochronny. Ale kilka osób nie odpuściło, a ich wytrwałość doprowadziła najpierw do opisania spraw w książkach, które później zostały opisane przez media.

Reklama

Podobny scenariusz nie jest także wykluczony w Polsce. Ofiary zaczynają powoli zgłaszać się do zaufanych duchownych, a ci nie mogąc sprawy załatwić na poziomie diecezji, często zgłaszają się do dziennikarzy. I w końcu ktoś zacznie te sprawy opisywać, już nie półgębkiem czy z niechęcią, ale czerpiąc z tego całkowicie wymierne profity w postaci zwiększenia oglądalności czy sprzedaży (niewiele jest spraw, które bardziej interesują odbiorców niż seks i religia). A wtedy posypie się lawina takich historii, które – jeśli nie zostaną wcześniej załatwione – mogą zrujnować i polski Kościół.

Czytaj dalej>>>



Autorytet nie pieniądze

W polskim przypadku niebezpieczeństwem nie są raczej gigantyczne odszkodowania, ale silne tąpnięcie autorytetu Kościoła, i związany z tym radykalny odpływ wiernych ze świątyń. Dla polskiego katolicyzmu, który utrzymuje się w znaczącym stopniu z dobrowolnych datków wiernych, może to oznaczać realne straty finansowe.

O wiele od nich istotniejsze jest jednak to, że tuszowane przez lata skandale, jeśli wyleją się w jednym momencie, mogą doprowadzić do przyspieszonej laicyzacji Polski i utraty autorytetu przez Kościół. W Irlandii – a przyznają to tamtejsi hierarchowie – odpływ wiernych z Kościołów został wywołany między innymi dochodzącymi z mediów informacjami o kolejnych duchownych, którzy molestowali seksualnie nieletnich, i o kolejnych biskupach, którzy zamiast rozliczyć ich z win, zajmowali się ich kryciem, a niekiedy umożliwiali popełnianie kolejnych przestępstw.

Zasada zero tolerancji

Jeśli polscy biskupi chcą uniknąć podobnej sytuacji, to zamiast cieszyć się "świętym spokojem” powinni badać wszystkie napływające do nich informacje o możliwości popełnienia przestępstwa seksualnego przez ich duchownego, a także zajrzeć do akt IPN. I wszystkie sprawy, w których ofiarami byli nieletni ostatecznie załatwić zgodnie z zasadą zero tolerancji dla przestępców i tych, którzy ich kryli oraz maksimum empatii dla ofiar. Nowy nuncjusz (a wiele wskazuje na to, że abp Józef Kowalczyk niebawem rozstanie się z tą funkcją) powinien uważnie przebadać dokumenty dotyczące polskich biskupów, którzy mogli ukrywać przestępstwa seksualne księży (wiadomo, że np. w ukrywanie afery wokół abp Paetza zamieszanych było przynajmniej kilku ważnych polskich i watykańskich wówczas hierarchów). Każda taka sprawa powinna – dla dobra instytucji – zostać zakończona przeniesieniem przyjaznego przestępcom duchownego na emeryturę.

Taką drogę zasugerował w sobotnim liscie do irlandzkich katolików Benedykt XVI. I choć list ten był skierowany do konkretnego kościoła, to wczytać sie w niego powinni biskupi i świeccy na całym swiecie. Jeśli tego typu działania nie zostaną podjęte (a patrząc na styl polskiego episkopatu nie należy mieć na to wielkich nadziei), to za kilka lat mleko się rozleje. A wtedy na ratowanie dobrego imienia instytucji będzie już za późno. I będzie można tylko narzekać na wrogie media. Albo czekać na kolejny list papieża. Problem polega na tym, że winę za taką sytuację ponosić będą nie tyle dziennikarze, ile biskupi, którzy nie podjęli działań wtedy, gdy był sposobny ku temu czas.

Autor jest filozofem, autorem książek, wykładowcą akademickim