Po 15 latach, jakie upłynęły od mordu na byłym premierze z czasów PRL Piotrze Jaroszewiczu i jego żonie Alicji Solskiej-Jaroszewicz, nadal nikt nie zna ani zabójców, ani ewentualnych zleceniodawców, ani motywu tej zbrodni. Są za to poważne przesłanki, by dopatrywać się w nim zabójstwa z motywów politycznych.

Reklama

"To zbyt okrutne. Tych potworności nie da się oglądać" - mówili nie tak dawno doświadczeni policyjni specjaliści od zabójstw, którzy obejrzeli kasetę wideo, na której zarejestrowano ofiary mordu.

Rzeczywiście, widok ten zszokuje każdego. On uduszony na fotelu w swoim gabinecie, ona zastrzelona ze sztucera w łazience. Zostali zamordowani w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w willi w podwarszawskim Aninie. Dziś mija 15. rocznica ich śmierci. Do tej pory nie wykryto sprawców, nie znaleziono motywów zbrodni. Proces sprzed 10 lat, w którym na ławie oskarżonych siedziała czwórka pospolitych rzezimieszków-recydywistów, zakończył się klęską policji i prokuratury.

Dwa lata temu policja rozpoczęła powtórną analizę wszystkich materiałów ze śledztwa i procesu. Przeprowadziła dodatkowe badania DNA. Klatka po klatce oglądała film z miejsca zbrodni. Bez efektu. Do dziś też nierozstrzygnięty jest spór o to, czy było to zabójstwo typowo kryminalne, czy może jednak na tle politycznym. Choć jest wiele przesłanek przemawiających za tą drugą wersją, zaraz na początku jej badania pojawia się kompletnie ciemna dziura, której nie rozjaśnia nawet najmniejszy płomyk. Może dlatego, że za zbrodnią stały służby specjalne? I zgodnie ze stosowaną w nich praktyką pozostawiły fałszywe ślady, aby odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia.

Tortury i śmierć
Biegli medycy sądowi, którzy przeprowadzali sekcję zwłok ofiar, nie mieli żadnych wątpliwości. Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska-Jaroszewicz przed śmiercią byli torturowani. Piotr Jaroszewicz został uduszony w jednym z pokojów na pierwszym piętrze willi. Na szyi zaciśnięto mu skórzany pasek, po czym - na zasadzie tzw. dźwigni - dociskano go ciupagą, jednocześnie ją obracając.


Reklama

Przedtem zadano ofierze wiele ciosów w głowę i klatkę piersiową twardym narzędziem w rodzaju tłuczka do mięsa. Głowa zabitego owinięta była bandażem. Miał rozpiętą koszulę i mocno zakrwawiony tors. Zginął, siedząc na fotelu z lewą ręką przywiązaną sznurem do oparcia. Wyglądało to tak, jakby pozostawiono mu wolną prawą rękę, aby mógł coś napisać, kiedy już przez nadwerężoną pod wpływem uścisku krtań nie był w stanie wydobyć głosu.

Alicja Solska-Jaroszewicz zginęła od strzału w głowę. Bandyci znęcali się nad nią w łazience. Przed śmiercią związano ją, była bita i podduszana. Strzał - w tył głowy - oddano z bardzo bliska ze sztucera manlicher należącego do jej męża. W całym domu widoczne były ślady plądrowania. Bandyci zniszczyli też niektóre sprzęty. Ale prawie nic nie zabrali - wiele cennych rzeczy pozostało nieruszonych. Zginęły... tylko dwa pistolety.

W odmętach chaosu i błędów

Już pierwsze godziny działań policji obnażyły jej niedbałość i nieudolność. Od początku w tym śledztwie popełniano mnóstwo błędów. Pierwsze ekipy, które znalazły się na miejscu zbrodni, same zacierały ewentualne ślady sprawców, zaś policjanci, rzucając chociażby na taras niedopałki po swoich papierosach, niechcący zwiększali materiał do zbadania. Przez pierwsze godziny, a nawet dni po odkryciu zabójstwa nie zabezpieczono nawet terenu, na którym mogły być ślady. Do anińskiej willi wchodził niemal każdy, kto chciał.


Pamiętam, że w biały dzień udało mi się zupełnie niezauważalnie wdrapać na wysokie ogrodzenie z tyłu domu i zeskoczyć na posesję Jaroszewiczów. Następnie swobodnie dotarłem do willi, w której obejrzałem cały parter. Pierwszego policjanta spotkałem, dopiero gdy byłem już u szczytu szerokich schodów na pierwszym piętrze. Zdziwiony funkcjonariusz wykrztusił tylko z siebie: "Co pan tu robi?", a ja potulnie wyszedłem przez frontową furtkę.

Reklama

Zabójstwo Jaroszewiczów było pierwszą w nowej Polsce zbrodnią dokonaną na tak znanej osobistości. Nic więc dziwnego, że wstrząsnęło całą Polską. Nie dziwi też, że opinia publiczna oczekiwała od policji i prokuratury szybkiego znalezienia i ukarania winnych. Przez pierwsze dwa lata nie udało się jednak znaleźć żadnego śladu zapowiadającego sukces. Dziś jest już dla wszystkich znających tę sprawę jasne, że to właśnie nadmierny głód sukcesu sprowadził policję i prokuraturę na manowce.
Z początku wszystko zapowiadało, że upragnione powodzenie jest przesądzone. Nikt nie podejrzewał, że śledztwo jest - jak powiedział później jeden z adwokatów - "akcją", w której za wszelką cenę trzeba było znaleźć winnych. Policja i prokuratura, mówiąc nieco ironicznie, akcję tę przeprowadziły bez zarzutu. Na ławę oskarżonych doprowadzono czterech kryminalistów z Mińska Mazowieckiego.

Trójka z nich miała wówczas po 54 lata. Byli to: Henryk S., pseud. Sztywny, Jan K. - "Krzaczek" i Wacław K., pseud. Niuniek. Krzysztof R. pseud. Faszysta, choć najmłodszy, bo 41-letni, był ich szefem. Wszyscy wcześniej byli karani i mieli spore doświadczenie więzienne. Największe "Niuniek", który w kiciu spędził ponad połowę życia - w sumie 30 lat.

Na początku nikomu ze śledczych nie przeszkadzało, że żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy. Kładli to na karb kryminalnego obycia podejrzanych. Kierującemu od początku tym śledztwem prokuratorowi Arturowi Kassykowi wszystko układało się w prosty, logiczny ciąg zdarzeń, prowadzący do tragicznego finału. Jego zdaniem był to klasyczny, dobrze zaplanowany napad rabunkowy. Do domu w Aninie oskarżeni - twierdził stanowczo prokurator - dostali się po kratownicy winorośli przez otwarte okno na pierwszym piętrze.

Wcześniej, środkami odurzającymi unieszkodliwili psa biegającego po posesji. Solską zastali w sypialni na piętrze, jej męża - przed telewizorem na parterze w saloniku. Zaskoczeni domownicy nie zdążyli sięgnąć do leżących w szufladach pistoletów. Według prokuratury sprawcy, opuszczając willę przy ulicy Zorzy 19, rozlali perfumy, by uniemożliwić psu tropiącemu pójście po swych śladach. Sami zaś przez większość pobytu w willi działali w rękawiczkach, stąd niemal całkowity brak śladów linii papilarnych.

Nóż we mgle
Oskarżenie opierało się na czterech filarach. Dwa z nich dla każdego fachowca od początku były wątłe. Pierwszy był zbudowany na analogii. Dwa lata wcześniej nieopodal miejsca zamieszkania Jaroszewiczów dokonano napadu na samotną staruszkę. Napastnicy byli wobec niej okrutni. Podobno mieli brać w napadzie udział "Krzaczek" i "Niuniek", ale nigdy im tego nie udowodniono. Szybko skojarzono ich z dwoma pozostałymi kompanami, "Faszystą" i "Sztywnym". Od lat - kiedy tylko byli na wolności - wspólnie dokonywali różnych skoków.


Drugim, równie jak poprzedni słabiutkim filarem oskarżenia czy jak kto woli poszlaką, był wariograf. Początkujący w tej specjalizacji biegły stwierdził, że - w skali od 0 do 10 - prawdopodobieństwo, że to właśnie podejrzani dokonali podwójnego zabójstwa wynosi 9. Prokurator Kassyk, powołując się na ten dowód, był nieco ostrożniejszy. Niemniej jednak stwierdził, iż z testów na wykrywaczu kłamstw wynika, że oskarżeni - zawodowi rabusie - mogli dokonać morderstwa w Aninie.
Pierwszym natomiast z pary mocnych filarów oskarżenia miały być zeznania Jadwigi K., konkubiny Krzysztofa R. "Faszysty".

Podczas jednego ze spotkań w jej mieszkaniu miał on mówić, iż "w Aninie jest dziany pryk". Innej nocy jeden z oskarżonych wypominał "Faszyście": "Po coś dziada załatwił?". "Faszysta" miał odpowiedzieć wtedy: "A co, miałby nas rozpoznać?". Ten fundament oskarżenia runął w sądzie. Konkubina, korzystając z przywileju, jaki przysługuje osobom najbliższym oskarżonych, po prostu odmówiła zeznań. Zdaniem zaś jednego ze świadków kilka miesięcy wcześniej Jadwiga K. zwierzała mu się, że policja groziła jej, że ją zamknie, jeśli nie złoży odpowiednich zeznań.

Drugą równie ważną poszlaką w łańcuchu dowodów zgromadzonych przez prokuraturę miał być nóż fiński, który policja znalazła w domu Jana K. „Krzaczka”. Syn zamordowanego - Andrzej - w czasie śledztwa rozpoznał nóż jako ten, który był w domu jego ojca. Policja i prokuratura przyjęły oświadczenie Andrzeja Jaroszewicza jak należny dar niebios. Czyż mogło być inaczej, niż tylko tak, że nóż został skradziony w noc zabójstwa? I odpowiadano - to ten, u którego znaleziono nóż, a jego wspólnicy zamordowali małżeństwo Jaroszewiczów.

Tymczasem w czasie procesu Andrzej Jaroszewicz nie był już tak pewien, czy okazana mu finka rzeczywiście była identyczna z tą, którą miał jego ojciec. Sam „Krzaczek” twierdził zaś, że nóż skradł w 1987 r. podczas włamania do willi byłego attache wojskowego Francji na warszawskiej Sadybie. Francuski dyplomata wezwany jako świadek stwierdził niespodziewanie, że w czasie tamtego włamania zginął mu inny nóż - duński. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego w protokole przesłuchania z 1987 r. - bezpośrednio po włamaniu do jego willi - wśród skradzionych przedmiotów wymienił "oryginalny fiński nóż". W ten sposób rozpłynął się jak we mgle kolejny dowód. Pozostałe zostały z równą łatwością rozbite w pył przez obrońców oskarżonych.

Krzywe odbicie
Proces, który w gruncie rzeczy był klasyczną sprawą poszlakową, trwał dwa lata, od października 1996 do października 1998. Przez największą salę sądu warszawskiego przewinęło się ponad stu świadków. W samej końcówce procesu wydarzyła się rzecz absolutnie niecodzienna. Przemówienie prokuratora (był to kolejny oskarżyciel występujący przed sądem, tym razem prok. Andrzej Bartecki) całkowicie sparaliżowało obrońców oskarżonych. Prokurator w swej mowie końcowej zgłosił wniosek o... uniewinnienie oskarżonych.


W tej sytuacji końcowe przemówienia obrońców były lapidarne i w gruncie rzeczy zarzucały prokuraturze "przerażającą nonszalancję przy stawianiu zarzutów" i śmieszność dowodów. Kryminaliści z Mińska Mazowieckiego nawet się nie uśmiechnęli, kiedy sąd ogłosił, że nie są winni zabójstwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów.
Uzasadnienie wyroku w tej jednej z najważniejszych spraw, jakie toczyły się przed sądami III RP, trwało tylko kilkanaście minut. Sędzia podkreślił, że w istocie policji nie udało się ustalić, ilu było sprawców, w jaki sposób dostali się do willi i jak groźny pies gospodarzy znalazł się zamknięty w sypialni.

Nikt nigdy sprawców nie widział, nie udało się zidentyfikować żadnych śladów - m.in. odcisku palca na ciupadze, której użyto do uduszenia byłego premiera. Śledztwo prowadzone było nierzetelnie, a oględziny miejsca zbrodni - niechlujnie. Sąd apelacyjny, który powtórnie rozpatrywał sprawę w wyniku zażalenia prokuratury wiosną 2000 r., utrzymał pierwszy wyrok.

To, co się działo w sprawie Jaroszewiczów od momentu zbrodni do czasu zakończenia procesu, może służyć jako wręcz wzorcowy przykład obrazujący, jak nie należy prowadzić śledztwa. Jako ostrzeżenie omawiane szczegółowo w szkołach policyjnych i na zajęciach dla przyszłych prokuratorów. W obliczu tych faktów wydaje się wprost nieprawdopodobne, że policjanci z grupy śledczej do tej sprawy do dziś są przekonani, iż posadzili na ławie oskarżonych rzeczywistych sprawców zbrodni. Nie mieli tylko dostatecznie silnych dowodów, aby przekonać o tym sąd.

Gangsterka i polityka
Muszę tu wtrącić, że zbrodnia ta odbiła się negatywnie na losie syna z pierwszego małżeństwa Piotra Jaroszewicza - Andrzeja. Gdyby nie to zabójstwo, pewnie nie stoczyłby się na dno. I nie wpadł w tarapaty, w jakich dzisiaj jest. Ten najbardziej znany playboy późnej PRL rozbijający się po polskich drogach rajdowymi samochodami, zwany czerwonym księciem, stoi dziś przed łódzkim sądem jako pospolity kryminalista, posługujący się metodami z gangsterskiego arsenału.


Oskarżony jest o usiłowanie wymuszenia rozbójniczego popularnie zwanego haraczem. Wraz ze swoim wspólnikiem - Chorwatem Albertem B. - odpowiada za to, że jednemu z łódzkich biznesmenów groził zamachem na jego życie, jeśli nie zapłaci 150. tysięcy euro. Pieniądze te próbował wymusić w zamian za rzekome załatwienie biznesmenowi kredytu 5,5 miliona euro w jednym z banków w Austrii. Kilka lat wcześniej Andrzej Jaroszewicz, stojąc w procesie w sprawie zabójstwa swego ojca za barierką w roli świadka twierdził, że w jego przekonaniu powodem zbrodni była chęć zdobycia przez napastników jakiejś informacji lub dokumentów. Tymczasem z niezrozumiałych powodów już na wstępie prokuratura odrzuciła badanie wątku politycznego.

Wrócił do tego wątku podczas procesu zeznający jako świadek były minister przemysłu maszynowego. Aleksander Kopeć ujawnił, że w 1981 r. Piotr Jaroszewicz pokazał mu teczkę zawierającą około 50-70 stron "niepublikowanych dokumentów". M.in. miał być tam raport o proteście robotników z Radomia w czerwcu 1976 r. Kopeć pytany, czy dokumenty mogły kompromitować konkretne osoby, odparł że z pewnością "były naganne dla pewnych osób". Nie chciał jednak ujawnić, o kogo chodzi.

Zdaniem Kopcia - mówił to jeszcze w śledztwie - w jednej z teczek Jaroszewicza były materiały o kulisach VIII zjazdu PZPR i o lubelskim strajku z 1980 r. bezpośrednio poprzedzającym Sierpień. Kopeć, który w latach 80. i na początku 90. przyjaźnił się z b. premierem, mówił że widział liczący około 1800 stron, trzytomowy, pisany na maszynie pamiętnik Piotra Jaroszewicza. Autor chciał, żeby wydano go dopiero po jego śmierci. Tymczasem takiego pamiętnika po śmierci Jaroszewiczów w ich willi nie znaleziono.

Urwany wątek
W nawiązaniu do tych zeznań jeden z obrońców pytał retorycznie sąd, czy wątek polityczny nie został pominięty celowo i czy w związku z tym nie można zasadnie mówić o manipulowaniu śledztwem. Dziś przyglądając się jeszcze raz sprawie, nie sposób zignorować tego pytania. Dlaczego? Bo jego sugestia wydaje się bliska rzeczywistości. Jest najbardziej prawdopodobną wersją zabójstwa Jaroszewiczów.


Praktycznie bowiem nie da się utrzymać koncepcja napadu rabunkowego. Kryminaliści, gdyby napadli na małżeństwo Jaroszewiczów, nawet jeśli byliby nastawieni na znalezienie w domu sejfu z wielkimi pieniędzmi czy drogocenną biżuterią, nie wyszliby stamtąd z pustymi rękami. Gdyby spaliły na panewce ich plany zdobycia wielkiej fortuny, zgarnęliby do worków co najmniej kilka cennych rzeczy, które były na widoku w domu: na ścianach obrazy Kossaka i Picassa, na podłodze rozrzucona drobna biżuteria i inne cenne przedmioty.

Nie torturowano przecież małżeństwa tylko dla zaspokojenia swoich sadystycznych skłonności. Chciano coś z nich wydobyć. Jest niemal pewne, że sprawcy usiłowali zmusić swoje ofiary do wydania im jakichś ważnych lub cennych rzeczy, albo wskazania, gdzie są ukryte. Oczywiście, nigdy nie dowiemy się, czy napastnicy osiągnęli swój cel. Być może przyszli po coś, czego nigdy nie było, a oni tylko zakładali, że w willi Jaroszewiczów to znajdą.

Tego też się już pewnie nie dowiemy. Czy tymi poszukiwanymi rzeczami mogły być pamiętniki bądź notatki Jaroszewicza, a ściślej - wiedza o różnych zdarzeniach i osobach, jaką zamierzał ujawnić po swojej śmierci? Bo że znał wiele tajemnic o ludziach z najwyższych szczytów władzy to pewne. I to zarówno z początków władzy ludowej, czyli z wczesnych lat 50., jak również z lat 70. Przypomnijmy, że Piotr Jaroszewicz od wczesnych lat 40. był związany z ruchem komunistycznym. Był jednym z tych, którzy wnosili do Polski wolność na rosyjskich bagnetach.

Stopnia generała dosłużył się już w 1945 r. Przez pierwszych pięć lat po wyzwoleniu, kiedy z całą brutalnością i przemocą szalała Informacja Wojskowa, był wiceministrem obrony narodowej. Pełniąc tę funkcję, musiał co najmniej widzieć i akceptować główne narzędzia działania wojskowej bezpieki - terror i bezprawie. Stanowisko premiera pełnił 10 lat, począwszy od grudnia 1970 r.

Jako jeden z najtwardszych przedstawicieli "betonu" ówczesnej władzy został w 1981 r. usunięty z partii, a w stanie wojennym na krótko internowany. Miał więc powody, by nie pałać miłością do generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Jaroszewicz pod koniec swojej władzy nadzorował służby specjalne, a także sprawy związane z handlem bronią. Znał więc tajemnice ważne, ale i niebezpieczne. Nie można wykluczyć, że za morderstwem Jaroszewiczów stali byli funkcjonariusze służb, którzy podjęli tę zbrodniczą akcję na własną rękę ze znanych tylko sobie powodów.

Rzeczą charakterystyczną jest to, że sprawcy działali właśnie jak zawodowcy ze służb. Z jednej strony stworzyli pozory napadu rabunkowego, ale po sobie nie zostawili śladów. Torturami chcieli wyciągnąć od ofiar informacje. Podwójne zabójstwo, patrząc z ich perspektywy, było koniecznością. Musieli mieć stuprocentową pewność, że nigdy nie zostaną wykryci.

Demony przeszłości w sądzie?
Wiele wskazuje na to, że w zbrodni tej ożyły demony z czasów PRL. W jakimś sensie Piotr Jaroszewicz był tamtych czasów symbolem. Czyżby miał też być ich tragicznym zamknięciem? Raczej nie. W sprawie zabójstwa byłego szefa policji gen. Marka Papały, dokonanego 6 lat później, również wyzierają ciemne duchy PRL-owskiej przeszłości. Jeśli jednak w sprawie zabójstwa Papały są jakieś okruchy wiedzy dotyczącej okoliczności zdarzenia, to w sprawie Jaroszewiczów nie ma nawet punktu zaczepienia.


Raczej jest już przesądzone, że nie uda się nigdy ustalić, kto złożył im ostatnią w ich życiu wizytę. Zrozumiałe zarazem, że ogromne postępy w kryminalistyce, jakie dokonują się nieustannie - a można mówić o przepaści w tej dziedzinie, jaka dzieli początek lat 90. od dnia dzisiejszego - zachęcają policję i prokuraturę do sięgnięcia po dawne, niewyjaśnione zbrodnie. Ale żeby skutecznie to robić, trzeba mieć jakikolwiek materiał wyjściowy.

Jeśli zaś proces w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów był pierwszym skandalem, to teraz mamy do czynienia z kolejnym. Otóż w rękach prokuratury był pewien ślad, który być może mógłby doprowadzić śledczych wprost do zabójców. Były to trzy odciski palców: z ciupagi, okularów słonecznych na biurku byłego premiera i szafy w jego gabinecie. Kiedy jednak w 2005 r. postanowiono wrócić do sprawy, okazało się że z akt, które policja dostała z warszawskiego sądu, zniknęły folie daktyloskopijne z tymi śladami.

Policja, zamiast badać ślady, prowadzi postępowanie w sprawie zaginięcia folii z akt przechowywanych w sądzie. Nie pierwsze to jednak kompromitujące zdarzenie, gdy w sądzie coś ginie. Znamy przecież przypadki tajemniczego wyparowywania z sądu kilkudziesięciu akt z różnych spraw. Z przecieków można się domyślać, że w kręgu podejrzanych są nadal dawni - ale przecież uniewinnieni - oskarżeni. Chcę tylko przypomnieć, że w myśl polskiego prawa winowajca raz prawomocnie uniewinniony nie może być ponownie stawiany przed sąd w tej samej sprawie. Tak więc tylko znalezienie nowych podejrzanych, tym samym wskazanie nowych dowodów i motywów, umożliwiłoby rzeczywisty powrót do tej największej niewyjaśnionej zbrodni pierwszych lat polskiej transformacji.