Barbara Kasprzycka: Czy ksiądz biskup boi się śmierci?
Biskup Tadeusz Pieronek:
Na takie pytanie jest tylko jedna odpowiedź - każdy się boi śmierci. Ale ten lęk jest u różnych osób różny. Można do niego podejść racjonalnie: śmierć nieuchronnie dotknie każdego człowieka. Nie ma sensu bać się czegoś, co musi nastąpić. Przyjmując tę nieuchronność, raczej trzeba ten naturalny, psychofizyczny lęk zminimalizować.

W jaki sposób?

To zależy od tego, czym dla nas jest śmierć. Karol Wojtyła napisał, że śmierć jest swego rodzaju unicestwieniem. Swego rodzaju jedynie, nie w pełni. Bo że unicestwieniem, to widzimy. Śmierć rozkłada nas w proch. Nie dotyczy ono jednak człowieka jako osoby. Ludzie wierzący wierzą, że przetrwają śmierć, przechodząc jedynie do innego, lepszego życia. Chęć przetrwania może się objawiać inaczej: mówimy za Horacym non omnis moriar i chcemy na ziemi pozostawić po sobie dobre nazwisko, dorobek, spadek, dzieła, może pomniki. Tylko cóż to za pociecha, skoro nas już tu nie będzie? Po co spiżowe pomniki komuś, kto nie istnieje? Wiara prowadzi do innych wniosków. Nie wszystek umrę, bo moja osoba trwa mimo śmierci. Strach wobec śmierci ogromnie zależy od tego, czy jest to dla mnie definitywny koniec, czy też wierzę, że coś będzie dalej.

A co będzie dalej?

Ja wierzę, że po śmierci przechodzimy do innej formy bytowania. Dużo sensowniejszej, głębszej, pozbawionej już lęku przed życiem i przed śmiercią. Wiara bardzo pomaga mierzyć się ze śmiercią. Owo memento mori - pamiętaj że umrzesz - które kameduli sobie powtarzają na co dzień, jest sposobem na oswojenie się ze śmiercią. Pogodzenie się ze śmiertelnością, mimo całej jej tragiczności, może się łączyć z nadzieją, jeśli pamiętamy, że życie się nie kończy, lecz jedynie zmienia.

Co ksiądz odpowie niewierzącym, którzy mówią, że religię wymyślono po to tylko, byśmy poradzili sobie ze świadomością śmierci?

Wierzący czy niewierzący, jesteśmy w tym samym położeniu. Tak my, jak i oni nie wiemy, co jest po śmierci. Ja wierzę - nie wiem - że dalej jest życie wieczne. Jeśli oni mówią, żeśmy to sobie wymyślili, odpowiadam: wy sobie wymyśliliście, że dalej nie ma niczego. Obie wersje są równie niesprawdzalne. Natomiast ludzie wierzący, stojąc wobec niepoznanego, zawierzyli Bogu.

Często ksiądz myśli o śmierci?

Z wiekiem coraz częściej. Młodość ma to do siebie, że wydaje się nam, że nas śmierć nie dotyczy. Umierają przecież ludzie starzy. Niegdyś w księgach metrykalnych zapisywano umarł z powinności - bo był już jego czas. Dlatego tak dotyka śmierć ludzi młodych. Śmierć późna, która przychodzi we właściwym czasie, dotyka dużo mniej. Im więc jestem starszy, tym bardziej uświadamiam sobie, że czas się ze śmiercią oswajać. Dwa tygodnie temu chowałem młodego człowieka, z pochodzenia Włocha. Kończył dopiero piątą dekadę życia, wiele miał jeszcze sporo do przeżycia. Był dobrym człowiekiem, miał rodzinę, dzieci, i umarł. To mną wstrząsnęło - taka śmierć nie w porę wciąż budzi mój sprzeciw. I przywodzi na myśl zagadkę: dlaczego on umarł, a tylu gorszych od niego cieszy się życiem? Od tego pogrzebu zapisuję sobie codziennie w kalendarzu: dzień bliżej śmierci. To jest moje memento mori.

Jak ksiądz sobie wyobraża śmierć?

Wolę jej sobie nie wyobrażać. Zawsze się mówiło repentina mors sacerdotum sors - nagła śmierć to los księdza. Tego bym sobie życzył. Są dobre i złe strony nagłej śmierci. Wolałbym jednak wiedzieć, że przyjdzie, przynajmniej pół godziny wcześniej.

Co zrobiłby ksiądz przez te pół godziny?

Prosiłbym Pana Boga, by mnie do siebie przyjął.

Zadzwoniłby ksiądz do kogoś, by się pożegnać?

Na pewno do nikogo bym nie dzwonił. Zbyt wiele byłoby tych pożegnań, żeby ostatnie pół godziny spędzić na dzwonieniu.

A sam moment przejścia na drugą stronę?

To jest oczywiście najtragiczniejszy, najbardziej dramatyczny moment życia. Na to w zasadzie nie ma mocnych. Wspaniałymi wyjątkami są ci, którzy tak się zżyli ze swoim umieraniem, że odchodzą niemal radośnie. To dotyczy osób zwłaszcza długo i ciężko chorujących, przeżywających tę chorobę z głęboką wiarą w zmartwychwstanie.

Czyja śmierć była dla księdza najtrudniejszym przeżyciem?

Było ich wiele. Na pewno straszne są chwile śmierci rodziców. Mój ojciec zmarł w wieku 75 lat - po ludzku patrząc: zbyt wcześnie, więc tym bardziej jego śmierć mnie bolała. Mama przeżyła męża o blisko 20 lat, odchodząc miała 94, długo wcześniej chorowała.

Zdążył im ksiądz powiedzieć wszystko, co chciał?
Nie zdążyłem, bo nie było mnie przy nich. Ojciec zmarł na wsi, gdy ja byłem w Krakowie. Matka dokładnie wtedy, kiedy chrzciłem jej prawnuczkę. Ktoś odszedł, ktoś przyszedł w sensie duchowym, poprzez chrzest - to było znamienne.

Mówi się dziś, że za mało w nas pogodzenia ze śmiercią, zbyt długo oszukujemy umierających bliskich i robimy dobrą minę do złej gry.
To chyba zrozumiałe. Nie jestem zwolennikiem brutalnej szczerości w takich momentach. Nigdy nie wiadomo, czy świadomość zbliżającej się śmierci pomoże temu, kogo dotyczy, czy go zabije. Na pewno jednak powinniśmy zrobić wszystko, by pomóc przygotować się do śmierci tym, którzy jej oczekują. Ale jest w jakimś sensie obowiązkiem samego umierającego dorosnąć do śmierci i przyjąć ją z wiarą. Kaznodziejstwo osób postronnych jest w takich chwilach nie na miejscu. Nikogo nie da się nawrócić na siłę.

Jednak czy to nie jest tchórzostwo do końca udawać, że śmierci nie ma? Wychodzimy szybkim krokiem ze szpitala, nie mówiąc tego, co powinniśmy powiedzieć, a potem jest już za późno.
Coś w tym jest. Umieranie w samotności jest chyba najgorsze. Tradycja chrześcijańska nakazywała być z umierającym, palić gromnice i modlić się. Teraz gdy większość ludzi umiera w szpitalach, dokonanie takich zabiegów jest trudne. Nowy wynalazek hospicjów w jakimś stopniu przywraca możliwość obecności przy umierającym. To bardzo dobrze. Myślę, że w chwili śmierci drugi człowiek jest wielkim wsparciem.

Ksiądz chciałby mieć kogoś takiego?

Naturalnie. Ale może jak nagle umrę, to już nie zdążę.





























Reklama