Awantury w Sejmie i w samej partii są przez niego zaplanowane i służą wzmocnieniu swojej pozycji oraz pozycji partii.

Zajmijmy się najpierw rozpętywaniem kolejnych awantur w Sejmie przez Prawo i Sprawiedliwość. Zaczęło się od zarządzania kolejnych przerw w czasie pierwszego posiedzenia Sejmu, podczas którego wybierano marszałka. PiS zgłosiło własnego kandydata, po czym utrudniało objęcie zaszczytnej funkcji przez Bronisława Komorowskiego. Na kolejnych posiedzeniach parlamentu wywoływało następne awantury, korzystając z byle okazji. Jaki jest cel tego typu zabiegów? Po pierwsze chodzi o to, żeby skupić na sobie uwagę, tak żeby wyborcy właśnie PiS, a nie LiD, postrzegali jako głównego oponenta Platformy. Ta ostatnia partia wygrała w poprzedniej kadencji z SLD walkę o miano głównej siły opozycyjnej wobec PiS i została za to wynagrodzona zwycięstwem 21 października (było to o tyle dziwne, że to SLD był najbardziej fundamentalną programową alternatywą wobec rządu Kaczyńskiego).

Reklama

Przez najbliższe cztery lata toczyć się będzie więc walka o miano najważniejszego ugrupowania opozycyjnego, tym razem wobec PO, i PiS chce tę rywalizację wygrać.

Po drugie, partia byłego premiera, wywołując kolejne awantury, nie chce pozwolić na to, by wyborcy myśleli, iż spełniły się obietnice Donalda Tuska, że dojście do władzy jego formacji zakończy okres kłótni i waśni. Gdyby od miesiąca parlament był miejscem jedynie merytorycznych sporów i grzecznych dyskusji, oznaczałoby to w istocie wielkie zwycięstwo Platformy i porażkę PiS-u; społeczeństwo odebrałoby jasny sygnał - odsunięcie od władzy Kaczyńskiego przyniosło tak bardzo oczekiwany przez część wyborców spokój.

Reklama

Można by wyciągnąć z tego faktu niekorzystny dla Prawa i Sprawiedliwości wniosek, iż to jego rządy były przyczyną owych perturbacji w poprzedniej kadencji i wraz z nim odeszły w przeszłość. Na to Kaczyński et consortes nie mogą pozwolić - dlatego wywoływali i wywoływać będą kolejne awantury, na których być może na razie tracą, ale w perspektywie paru miesięcy mają szanse na wciągnięcie w nie co bardziej krewkich przedstawicieli obozu rządzącego, ze Stefanem Niesiołowskim na czele. A to oznaczałoby koniec marzeń PO o nowym stylu i eleganckim uprawianiu polityki pod rządami tej partii. Kaczyński wywołuje więc te awantury nie z powodu frustracji i szoku po przegranych wyborach, lecz z myślą o elekcjach następnych - 2010 i 2011 roku.

Również drugie pole sporu nie jest wybrane przypadkowo - Kaczyński prowokuje i eskaluje konflikt z byłymi wiceprzewodniczącymi swojej partii, wiedząc, że jest skazany w tej wojnie na zwycięstwo. Zaognienie sporu z Dornem, Ujazdowskim i Zalewskim jest mu na rękę. Doprowadzi albo do ich spektakularnego upokorzenia, posypania głowy popiołem i powrotu do partyjnej Canossy albo do ich wyrzucenia z PiS.

W tym pierwszym przypadku Kaczyński potwierdzi swoje jedynowładztwo w partii, bowiem spektakularne zwycięstwo nad tak silnymi politykami przekona nawet niedowiarków, że jedynym decydentem w ugrupowaniu jest sam prezes. Jeśli jednak losy trzech rebeliantów potoczą się tak, iż znajdą się poza formacją, to i tak będzie to dobre dla Kaczyńskiego.

Reklama

Jeśli bowiem kiedyś miałoby dojść do takiej secesji, to dzisiaj - do następnych wyborów pozostaje parę ładnych lat i będzie czas na uzupełnienie tej straty. Lepiej mieć zdyscyplinowaną i powolną sobie partię, niż wciąż walczyć z wewnątrzpartyjną opozycją. Los wyrzuconych byłby bowiem okrutny - musieliby oni wybierać między zakładaniem nowego ugrupowania, a wstąpieniem do PO.

Rozważmy oba scenariusze - budowanie nowej formacji jest skazane na klęskę. Przy obecnej stabilizacji sceny partyjnej, będącej wynikiem nade wszystko budżetowego finansowania partii, szanse na założenie nowego ugrupowania, które miałoby jakiekolwiek znaczenie, są bliskie zeru. Na taki krok można się zdecydować na kilka miesięcy przed wyborami, żeby wykorzystać efekt nowości, ale podjęcie takiego wysiłku na początku kadencji przypominałoby wyjście z igloo w samych bokserkach na początku nocy polarnej.

Również drugi ze scenariuszy jest dla Dorna, Zalewskiego i Ujazdowskiego mało korzystny - chodzi tu o przejście do Platformy. O ile w ogóle należałoby wykluczyć to w przypadku tego pierwszego, o tyle nie byłoby to dobre także dla dwóch pozostałych polityków. Taki krok nie może być przez nich rozważany, dlatego że tego typu akcesja wcześniej czy później skończyć się może marginalizacją w nowej formacji. Jeśli jest jakiś sens w tego typu fuzjach, to tylko wówczas, gdy wchodzi się do nowego ugrupowania ze swoja drużyną, ze swoimi ludźmi.

W innym przypadku, gdy dokonuje się samotnego przeskoczenia, koniec wygląda żałośnie. Skutki takiego grania na siebie, samodzielnych awansów widać świetnie na przykładzie Rokity i Marcinkiewicza. Obaj weszli do PO i do PiS bez własnego zaplecza, zawdzięczając swój szybki awans łaskawości lidera. Rokita porzucił swoich kolegów z SKL i szybko zaczął piąć się w górę partyjnej hierarchii dzięki względom, jakie miał u Tuska. I gdy tylko ta łaskawość się skończyła, załamała się kariera Rokity, bo w PO nie było jego środowiska, nikogo, kto miałby go ochotę bronić.

Analogiczne były losy Marcinkiewicza w PiS - szybko awansował, nie oglądając się na swoich kolegów z Przymierza Prawicy. Ale gdy tylko sympatia Kaczyńskiego się skończyła, kariera Marcinkiewicza załamała się gwałtownie. Nikt z jego byłych partyjnych kolegów nie miał zamiaru za niego umierać. Podobnie będzie z Radkiem Sikorskim czy z Antonim Mężydło. Wiedzą o tym Ujazdowski i Zalewski, dlatego nie palą się do szybkiej akcesji do PO.

Dla nich najlepszym wyjściem byłoby wyciągnięcie z klubu parlamentarnego PiS kilkunastu lub kilkudziesięciu posłów i współtworzenie wraz z PO i PSL nowego rządu. Ale po pierwsze, może nie życzyć sobie tego Waldemar Pawlak, bo jego rola malałaby wówczas, może więc postawić warunki Tuskowi, że współtworzyć rząd z PO może albo PSL, albo rebelianci z PiS. A po drugie, właśnie takiemu scenariuszowi chce zapobiec Kaczyński, idąc na szybką wojnę z trzema byłymi wiceprzewodniczącymi - im szybciej spacyfikuje ich bunt, tym mniejsze będzie prawdopodobieństwo rozpadu klubu PiS i samej partii w przyszłości. Dlatego zaostrza spór i eskaluje awanturę wewnątrz partii.