Nie potrafię ani przeżywać jej emocjonalnie, ani szanować politycznie. Nawet jeśli to jest konwencja arcypolska, związana z pewną częścią polskiej tradycji, to tą najbardziej chorą powstałą po 200 latach nieustających klęsk i braku polityki. Zdecydowanie wolę inną polską tradycję - Maison-Laffitte, Kisiela, braci Mackiewiczów, zimny i prześmiewczy styl Andrzeja Bobkowskiego - i to w tym duchu, wcale nie cynicznym, nawet jeśli pozbawionym łez i górnolotnych wykrzykników, chciałem o gruzińskim kryzysie i jego konsekwencjach dla polskiej polityki przez chwilę pomyśleć.

Reklama

Po złej stronie Jałty

Przed rokiem 1989 to Niemcy, Francuzi, Włosi wielokrotnie korzystali na tym, że Polska znajdowała się po gorszej, zewnętrznej stronie Jałty. My malowniczo cierpieliśmy - malowniczo dla nich, bo z tutejszego punktu widzenia nie było to piękne - a oni absorbowali gigantyczną pomoc w ramach Planu Marshalla: otrzymywali amerykańskie gwarancje, stacjonowały u nich amerykańskie rakiety, dzięki którym Kozacy przez ponad pół wieku nie napoili swoich koni ani w Sekwanie, ani nawet w Renie. W ostatnich dniach to Polska skorzystała na tym, że po gorszej, zewnętrznej stronie Jałty znajduje się Gruzja. Już skorzystała, a może skorzystać jeszcze bardziej, jeśli polscy politycy są w ogóle zdolni do procesu uczenia się. Bo jeśli nie, to ofiary w Gori czy Poti okażą się w historycznym rachunku zupełnie nieprzydatne. I tego faktu nie przesłonią nawet kolejne solidarnościowe koncerty pod muzeum Powstania Warszawskiego rejestrowane przez telewizję publiczną na tle gigantycznego znaku Polski Walczącej.

Gruzja jest skazana. Jednak na naszych oczach wciąż toczy się istotna gra polityczna o to, czy wyrok wykonywany dzisiaj przez rosyjskie czołgi przy statystowaniu jednych i malowniczym rwaniu na sobie szat przez innych będzie wyrokiem śmierci, czy tylko amputacją jednej trzeciej gruzińskiego terytorium. Przy zachowaniu niezależności od Rosji pozostałej części kraju. A jest to różnica gigantyczna i nie powinna być bagatelizowana ani przez Gruzinów, ani przez Zachód.

Rosjanie już zrozumieli, że Saakaszwili może przetrwać klęskę w Osetii, a nawet perspektywę trwałego oderwania Osetii i Abchazji od Gruzji. Serbia przeżyła utratę Kosowa, przeżyli ją politycznie serbscy zwolennicy wejścia ich kraju do Unii Europejskiej. Wygrali nawet wybory, bo zmęczeni wojną i jej „silnymi wartościami” Serbowie przełknęli upokorzenie i uwierzyli, że kiedyś Kosowo i Serbię w ten czy inny sposób zbliży do siebie UE. Gruzini odbierający dzisiaj od Rosjan lekcję demokracji suwerennej mogą także utrzymać u władzy swój prozachodni rząd, nawet jeśli chwilowo ma on na swoim koncie wyłącznie militarne i polityczne porażki.

Ale ponieważ takie rozstrzygnięcie nie opłaca się z kolei Rosjanom, nie za to zapłacili ochłodzeniem stosunków z Zachodem, pogorszeniem swego międzynarodowego wizerunku, amerykańską tarczą w Polsce, wobec tego ich czołgi nadal niszczą kolejne gruzińskie miasta, informując w ten sposób Gruzinów, że albo ci zaczną nie lubić Saakaszwilego, albo rosyjski rajd pancerny zakończy się w Tbilisi. Jednak Gruzini, mimo gigantycznych wysiłków Rosji, nie chcieli przez ostatnie kilka lat wybrać prorosyjskich polityków w żadnych wolnych wyborach, a obecna rosyjska lekcja dodatkowo od dobrodziejstw putinowskiego pokoju ich odstrasza. Sytuacja jest więc patowa.

Kadłubowa Gruzja, ta jej część, w granicach której znajdują się dwa ropociągi transportujące azerską ropę na Zachód bez biznesowego udziału i politycznej zgody Rosjan, wciąż ma szansę przetrwać mimo utraty jednej trzeciej terytorium. Sądzę nawet, że żywą tarczę kadłubowego gruzińskiego państwa osłaniającą dwa należące do BP ropociągi dla własnego energetycznego bezpieczeństwa Zachód powinien wspierać bardziej zdecydowanie, niż to robi dzisiaj.

Reklama

Politykę europejską prowadzą dzisiaj Paryż i Berlin. To Sarkozy wynegocjował rozejm natychmiast przez Rosję złamany. Polityka Paryża i Berlina nie jest jednak najgorszym, co Europa mogłaby zaproponować. Berlusconi ze swoimi faszyzującymi koalicjantami politycznymi jest w rosyjskiej tradycji dyktatorskiej zwyczajnie zakochany. Łamie wszelkie zasady zarówno europejskiej, jak i zwyczajnie ludzkiej solidarności, tak jak nigdy by tego nie robił centrolewicowy rząd Prodiego. Przez część nadwiślańskiej prawicy z przyczyn ideologicznych odsądzany zawsze od czci i wiary - bo przecież zajmował zbrodnicze stanowisko w sprawie aborcji, podczas gdy Berusconi ze swoją siecią półpornograficznych telewizji komercyjnych był gwarantem chrześcijańskich wartości nad Tybrem.

Rock i polityka

W czwartek wieczorem gwiazdy polskiego rocka i popu zagrały na koncercie "Solidarni z Gruzją", który to koncert z ramienia TVP SA prowadził pewien ospały młody elegant o trudnej do zapamiętania twarzy i nazwisku, a także bez porównania bardziej dynamiczny i wyrazisty Maciej Chmiel przebrany w malowniczy kaukaski strój. W relację z koncertu były wmontowane zdjęcia z Gruzji: trumny, ludzie płaczący po stracie swoich bliskich, buszujące po Gruzji wewnętrznej rosyjskie helikoptery i czołgi. Inne mało subtelne przebitki pokazywały prezydenta w otoczeniu urzędniczek z jego kancelarii. Raz połączono się na żywo z korespondentem TVP SA, który - jeśli wierzyć słowom Macieja Chmiela - miał się znajdować we frontowym Gori i poinformować nas, czy kontrolują je już Gruzini, czy też nadal Rosjanie. On tymczasem znajdował się w centrum Tbilisi, szczerze wyznając przed kamerą, że o tym, co się aktualnie dzieje w Gori, nie ma zielonego pojęcia.

Dokładnie w tym samym czasie TVN 24 relacjonowała akt zmieniający całą sytuację geopolityczną w naszym regionie. W obecności Radosława Sikorskiego - bardzo przezornie powołującego się na autorytet Donalda Tuska jako ojca tego sukcesu - ratyfikowano umowę, w wyniku której amerykańskie Patrioty stacjonujące do tej pory na starej granicy NATO sprzed 1999 roku po raz pierwszy tę granicę przekroczą. A w Polsce pojawi się zachodnia baza wojskowa. Zamiast być czysto formalnym członkiem zachodnich struktur obronnych, staniemy się częścią Zachodu odrobinę bardziej realnie.

Oczywiście SLD odtańczy przy tej okazji swój rytualny taniec przy męczeńskim palu, ale partia zbierająca w sondażach 5 proc. poparcia nie ma poglądów, ma wyłącznie PR. W ogóle współczesne partie polityczne zaczynają mieć bardziej interesujące poglądy dopiero wówczas, kiedy ich poparcie jest dwucyfrowe, albo kiedy stają się częścią koalicji rządzącej. SLD to dzisiaj nie grozi, więc jej liderzy mogą się zachowywać dowolnie głupio, tak jak nigdy nie pozwoliliby sobie na to Kwaśniewski, Miller czy Cimoszewicz, kiedy Polską realnie rządzili.

Oczywiście gdyby rytuał spod Muzeum Powstania Warszawskiego i polityka z kancelarii premiera mogły się uzupełniać, byłoby jeszcze całkiem nieźle. Młodzi ludzie częstowani obrazem rosyjskich helikopterów i czołgów rozjeżdżających się po Gruzji mniej chętnie wezmą udział w antyamerykańskich demonstracjach przeciwko tarczy. Może zrozumieją, że pozostawanie w strefie buforowej pomiędzy Zachodem i Rosją - bez zachodnich instalacji wojskowych i garnizonów - niczego Polsce w dziedzinie bezpieczeństwa nie gwarantuje. Także gdyby Kaczyński budujący koalicję unijnych radykałów i Tusk z Sikorskim próbujący uprawiać europejską dyplomację rozumieli, że mogą się wzajemnie uzupełniać - bez szwanku dla PO-PiS-owej wojny cywilizacji prowadzonej na użytek wewnętrzny - wówczas ten dysonans dałoby się jeszcze jakoś spożytkować. Niestety, obie te polityki zagraniczne, a także polska lękliwość i polska tromtadracja są dzisiaj rozgrywane przeciwko sobie. Podczas gdy złożone do kupy mogłyby uchodzić za coś w rodzaju politycznego realizmu.

Eurosceptycy krytykują słabość Europy

Nie wiadomo, czy polski prezydent rozumie, że grupa nacisku jaką reprezentował w Tbilisi jest znacząca wyłącznie jako element europejskiej dyplomacji i polityki. A nie jako jakaś dyplomacja czy polityka suwerenna służąca paru relatywnie słabym przywódcom do podbudowania swego autorytetu - głównie wewnętrznego. Choćby przez dystansowanie się od zachodnich mięczaków z Paryża, Berlina i Brukseli. Już w Warszawie, po powrocie ze swojej misji w Tbilisi, Kaczyński powiedział, że bronił tam europejskich wartości z większą determinacją niż "największe państwa europejskie". Mamy zatem PiS-owską kontestację działań Paryża i Berlina - oczywiście z innej strony niż kontestuje ją Berlusconi - nadal nie mamy jednak pozytywnej europejskiej polityki braci Kaczyńskich. Nie mamy ratyfikowanego przez prezydenta traktatu lizbońskiego, nie mamy ponadpartyjnego konsensusu wokół tego, co w kontekście gruzińskiej tragedii wydaje się oczywiste - inwestowania przez Polskę w silną, jak najbardziej zintegrowaną Europę, która wobec tego typu kryzysów nie byłaby tak żałośnie bezsilna.

Z kolei Zdzisław Krasbodębski, który także pojawił w relacji z koncertu "Solidarni z Gruzją", z ogromną satysfakcją podkreślał, że w obronie Gruzji trzeba mówić głośno, a Europa wystarczająco głośno nie mówi. Ja mogę o Gruzji nawet krzyczeć, ale nie rozumiem, na mocy jakiej znanej ludzkości logiki akurat Krasnodębski domaga się dzisiaj od państw europejskich spójnego, wyrazistego głosu w sprawie Gruzji. Europa sparaliżowana, bez konstytucji, bez traktatu, bez perspektyw na wyrazistą i spójną politykę zagraniczną czy obronną, jest przecież jego marzeniem. On w silnej Unii widzi wyłącznie narzędzie polityki niemieckiej i zagrożenie dla polskiej suwerenności. O traktacie lizbońskim i każdej innej próbie instytucjonalnego wzmocnienia UE wypowiadał się negatywnie. Zatem jakie ma prawo krytykować Europę za bezsilność w dniach gruzińskiego kryzysu? Jest to właśnie sytuacja, której polscy eurosceptycy pragnęli, i na rzecz której ciężko pracowali. Dlaczego więc nie chcą teraz przyjąć za nią współodpowiedzialności?

Koniec monopolu PR-owców?

Także PO popełniało błąd, wykorzystując rokowania w sprawie tarczy m.in. do PR-owych rozgrywek przeciwko PiS. Wykorzystując z dużą efektywnością, bo PiS konsekwentnie odmawiał uprawiania polityki wobec USA, tak samo jak odmawia uprawiania jej wobec Rosji. Kaczyńscy, Fotyga i wspierający ich publicyści mówili o roli Ameryki w świecie jak Wolfowitz, chociaż Wolfowitzem nie są. Ale nawet i to nie dawało Platformie prawa do rozpatrywania kwestii tarczy pod kątem PR-owym, bo była to sprawa zbyt ważna dla twardej polskiej polityki. Jednak Tusk i Sikorski, jak się wydaje, nauczyli się czegoś z kryzysu gruzińskiego. I ostatecznie mogą dzisiaj odtrąbić sukces podwójny: obecność tarczy i stałą obecność Patriotów, czyli instalacji wojskowej broniącej w Polsce także polskich granic, a nie wyłącznie granic amerykańskich.

Kiedy Radosław Sikorski po ceremonii ratyfikowania umowy w sprawie tarczy komentował decyzję Ławrowa o odwołaniu wizyty w Polsce, powiedział, że nad nią ubolewa, bo dobre ułożenie stosunków z Rosją jest dla Polski rzeczą podstawową. Akt realnej twardości wobec Rosji był łagodzony przez pewne dyplomatyczne minimum. Oczywiście Rosjanie nie mają w sobie nic z naiwniaków. Gładkie słówka polskiego ministra mające osłodzić realną porażkę, jaką jest dla Rosji znalezienie się przez Polskę głębiej w zachodnich strukturach obronnych, na pewno nie spotkają się z żadną pozytywną odpowiedzią Moskwy. Tusk i Sikorski będą przez najbliższe tygodnie mieszani z błotem w prokremlowskich mediach, tak jak dzisiaj są tam mieszani z błotem bracia Kaczyńscy. Jednak Sikorski czy Tusk zachowując dyplomatyczne formy, których Lech Kaczyński w Tbilisi nie przestrzegał, nie dają Rosji zbyt łatwego pretekstu do przedstawienia nas światu jako narodu tradycyjnie niezdolnego do uprawiania polityki. Nie eskalują antyrosyjskich nastrojów, tam gdzie to naprawdę nie jest konieczne. Mam wiele zastrzeżeń do prowadzonej przez PO polityki wewnętrznej: do odwlekania istotnych decyzji, do zużywania ważnych polityków w PR-owych bojach... Ale różnica pomiędzy zachowaniem Tuska i Sikorskiego oraz zachowaniem Lecha Kaczyńskiego podczas gruzińskiego kryzysu to różnica taka, jak pomiędzy polityką a harcerstwem.