Bo choć w argumentacji Jarosława Kaczyńskiego jest sporo merytorycznej racji i chociaż unikałbym wyśmiewania postulatu wzmocnienia polskich osiągnięć negocjacyjnych, to wykonanie jest bez sensu.

Trudno zrozumieć, dlaczego PiS tak łatwo odrzuciło możliwość sejmowego kompromisu: oferowana przez Platformę Obywatelską uchwała zamiast ustawy spełniłaby zasadniczą rolę podkreślenia polskich intencji. I PiS miałoby sukces, i traktat byłby cały.

O co więc w tym chodzi? Na pewno znaczenie ma nacisk ze strony ośrodka toruńskiego, w tym - naprawdę mające miejsce, nigdy niezdementowane przez ojca Tadeusza Rydzyka - ultimatum wobec PiS, o którym pisaliśmy w piątek i sobotę. Partia Kaczyńskiego robi wszystko, by po jego prawej stronie nie powstała żadna poważna siła polityczna. To widać gołym okiem, to jest przyczyną usztywnienia stanowiska PiS w sprawie traktatu.

Ale myślę, że byłemu premierowi rzucającemu hasło referendum chodzi o coś jeszcze - o nową oś podziału politycznego. Wie, że gdy przed głosowaniem nad traktatem wezwie do powiedzenia "nie", straci resztkę wyborców centrum, ale zatrzyma odpływ tych, którzy stanowią twarde jądro jego elektoratu. Uniemożliwi też nabranie wiatru w żagle przez resztki LPR i środowisko Marka Jurka. Wie, że przegra głosowanie, ale kalkuluje, że referendum nie będzie ważne ze względu na niską frekwencję, więc w sumie postawi na swoim.

Tak odczytuję jego strategię. Jednak sądzę, że prezes PiS popełnia błąd odczytywania rzeczywistości według własnych życzeń. Bo z solidnych badań TNS OBOP dla DZIENNIKA wyraźnie wynika, że Polacy na głosowanie referendalne pójdą i że miażdżącą przewagą powiedzą "tak". Tę bitwę Kaczyński na pewno przegra, ale już sama ona będzie dla Polski kosztowna. Może więc lepiej by skorzystać z szansy, jaką daje wejście do gry prezydenta i wypracować kompromis? Tu naprawdę nie chodzi ani o PiS, ani o PO. Tu chodzi o powagę Polski.







Reklama