Mamy już zresztą przedsmak: wieczorem po spotkaniu prezydenta z premierem Adam Bielan stwierdził, że zawarty kompromis to jedynie wariacja propozycji, jaką od paru dni przedstawiał PiS.

Reklama

Polityka jest sztuką robienia dobrej miny do złej gry, ale w tym wypadku żadne miny Adama Bielana, Jarosława Kaczyńskiego czy kogokolwiek innego ze strony Prawa i Sprawiedliwości nie zmienią faktu, że wygranym w tym konflikcie - i faktycznie, i w oczach opinii publicznej - jest Donald Tusk.

Porozumienie, jakie zawarł z prezydentem, nie jest spełnieniem postulatów PiS, ponieważ zabezpieczenia, jakich to ugrupowanie żądało, znaleźć się mają w uchwale, nie ustawie. Tyle na temat rewelacji Adama Bielana.

W powszechnym odbiorze - jak pokazywały sondaże, także w odbiorze znacznej części wyborców PiS - postawa tej partii była niezrozumiała. Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się za jednym zamachem osiągnąć kilka celów - choć niekoniecznie tych, jakie osiągnąć chciał.

Po pierwsze - postawił w trudnej sytuacji swojego brata, którego wiarygodność została zagrożona. Dodatkowo wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę, podsyłając Jacka Kurskiego jako reżysera prezydenckiego orędzia, które wkrótce odbiło się prezydentowi czkawką.

Po drugie - zrobił wiele, aby zrazić do siebie tych, których podobno PiS miał zdobywać: młodych, mieszkańców dużych miast. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, PiS utrwalił i umocnił w tych grupach swój wizerunek jako partii chodzącej na pasku ojca Rydzyka, obsesyjnie podejrzliwej wobec Unii Europejskiej.

Po trzecie - wywołał w partii ferment, który po głosowaniu nad traktatem być może na jakiś czas przycichnie, ale już nigdy całkowicie nie zniknie. Bodaj po raz pierwszy istniała realna groźba, że część bynajmniej nieanonimowych posłów PiS wyłamie się przeciwko dyscyplinie klubowej i zagłosuje wbrew poleceniu prezesa w sprawie dla niego ważnej i prestiżowej. Dogmat o nieomylności i niekwestionowanym przywództwie został naruszony głęboko wewnątrz ugrupowania. W podobnej sytuacji w przyszłości ferment pojawi się z nową siłą.

Reklama

Po raz kolejny - tak jak przed słynną debatą - Jarosław Kaczyński nie docenił Donalda Tuska. Cel prezesa PiS był dość ograniczony: przyhamować odpływ twardego elektoratu i zapobiec powstaniu nowej eurosceptycznej siły po prawej stronie. Być może ten ograniczony cel został nawet osiągnięty. Nie zmienia to faktu, że z wizerunkowego punktu widzenia to porażka Jarosława Kaczyńskiego, który sam podsunął Donaldowi Tuskowi okazję do nowej wygranej.

Tusk płynął w sobotę do prezydenta rozluźniony, wiedząc, że PiS nie chce referendum, a gdyby do niego doszło - że przegrałby je. Premier triumfował już przed spotkaniem, mając w zanadrzu mocne argumenty, w tym ekspertyzy konstytucjonalistów, które Jarosław Kaczyński usiłował zbywać, ale wiedział, że przed Trybunałem Konstytucyjnym prezydencka ustawa nie miałaby szans. Tusk łaskawie pochwalił Lecha Kaczyńskiego, czyniąc go pozytywnym bohaterem sytuacji, ale kosztem brata i jego partii.

O prezesie PiS powiada się czasem, że ma tendencję do zagrywania się, a jego kombinacje obracają się ostatecznie przeciwko niemu. Trudno o jaskrawszy przykład.