Co nam to przypomina? W amerykańskich filmach pojawia się stały wątek: prokuratora i adwokata, którzy traktują salę sądową jak teatralną scenę. Potrafią nawet płakać podczas własnej mowy. Wszystko po to, aby skruszyć serca przysięgłych. To, że uzyskany takimi sztuczkami wyrok może być niesprawiedliwy przyprawia nas o dreszcze. A jednak... Sami ulegamy magii takich procesów.
Przesadne porównanie? Może, ale czy tak bardzo? Przypomnijmy niedawne opowieści współtwórcy kampanii Donalda Tuska, jak to Jarosław Kaczyński przegrał debatę, a w jej następstwie wybory, bo wytrącony z równowagi przez platformerską publikę nie mógł otworzyć futerału z okularami. Werdykt wyborców bywa w takich wypadkach bezlitosny. Czasem niesprawiedliwy.
Czasem wiara we wszechobecność politycznego marketingu bywa rzeczywiście przesadna. Za rządów PiS każda ujawniona afera czy aresztowanie były rozpatrywane w kategoriach „co chcą przykryć”. Nie zawsze trafnie. Dziś podobnie odbiera się każdy gest czy wypowiedź ekipy PO. Gdy Donald Tusk mówi o potrzebie delegalizacji klapsów, zawsze ktoś napisze, że premier chce tylko przykryć kłopoty z ceną benzyny. Tylko że nawet nieprawdziwe zarzuty o stosowanie PR stają się jego częścią, bo pozwalają drugiej stronie kwestionować posunięcia przeciwnika. A przy okazji - atmosfera wzajemnych podejrzeń o teatr dewastuje przestrzeń publicznej debaty. Nawet jak ktoś mówi prawdę, to i tak nie mówi - bo wszyscy doszukują się piątego dna.
Przesadne byłoby twierdzenie, że w polskiej polityce, ba, w bardziej zaawansowanych technologicznie państwach od Francji po USA, nie chodzi już o nic poza trickami. Zresztą ja ciągle nie daję się przekonać, że potęga PR okaże się trwała w każdej sytuacji. Może ją skruszyć coś nieprzewidzianego - na przykład poważny kataklizm, który będzie premiował niekoniecznie tych, którzy odegrają przed kamerami najlepszą historię. Co miałoby być takim kataklizmem u nas? Może coś na kształt nowej afery Rywina? I tylko ta przeklęta myśl - a co, jeśli tym razem śledczy nie przejdą pomyślnie kamerowych prób? Albo ktoś wykryje, że nie pachnie im ładnie z ust?
Tak czy inaczej ja z tyranią PR-owców godzić się nie zamierzam. Nawet jeśli, jak przewiduje Mistewicz, znaczenie tradycyjnych opisywaczy rzeczywistości takich jak ja miałoby się zmniejszyć. Niektórzy komentatorzy chcą wierzyć, że przewaga marketingu jest bezpieczniejsza niż starcie twardych tożsamości, bo pozwala uniknąć gwałtownego konfliktu. Ja nie wierzę w demokratyczną politykę odartą ze szczerości. I obiecuję sobie zawsze przekłuwać marketingowe balony.