Zachwycił mnie pomysł Eryka Mistewicza, by prezydent zainteresował Polaków tym, co robi w Gruzji, opowiadając im nieprawdziwą historię o tym, jak to, gdy leciał do tego kraju, jego samolot został zaatakowany przez rosyjskie rakiety. Jak kończy się w polityce wymyślanie takich nieprawdopodobnych historii, prezydent przekonał się, wygłaszając swe sławne orędzie.
Opowiadał w nim nieprawdziwą historię o zagrożeniu Polski ze strony Niemców i gejów oraz o tym, że on potrafi Polaków przed tymi zagrożeniami uratować. Popularności, o ile pamiętam, ten zabieg prezydentowi nie przysporzył.
Z Erykiem Mistewiczem jest jeszcze ten problem, że był on doradcą Macieja Płażyńskiego w czasach, gdy pełnił on funkcję przewodniczącego klubu parlamentarnego PO. Nie wiem, czy to dzięki radom pana Mistewicza Płażyński odszedł z Platformy, ale gdzie dziś jako polityk znalazł się Maciej Płażyński, a gdzie Donald Tusk, któremu Eryk Mistewicz nie doradzał, widać gołym okiem.
Mistewicz był też strategiem prezydenckiej kampanii wyborczej Zbigniewa Religi. Jak wiadomo, prezydenta o tym nazwisku na razie Polska nie miała. Mimo to teoria, którą ten specjalista od kreowania wizerunku przedstawił w DZIENNIKU, uwiodła mnie.
Obserwując to, co dzieje się na polskiej scenie politycznej, nieraz zastanawiałem się, kto te nieprawdopodobne historie wymyśla. Teraz wiem: zawodowi wymyślacze historii suto opłacani przez polityków. Myślę, że po części Eryk Mistewicz ma rację. Spece od kreowania wizerunku starają się wymyślać opowieści o swoich klientach, ale twierdzenie, że dziennikarze czy komentatorzy nie mają żadnego wpływu na to, jak te historie odbiorą czytelnicy i widzowie, wydaje mi się grubo przesadzone.
Wróćmy do przykładu prezydenckiego orędzia o Niemcach i gejach. Zamierzenie było jak najbardziej słuszne. Polacy powinni się obawiać i jednych, i drugich. To jednak dziennikarze wyśmiali sposób, w jaki to zagrożenie zostało przedstawione, i całe orędzie przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego.
A jednak Eryk Mistewicz ma rację, mówiąc, że politycy usiłują zmarginalizować dziennikarzy. Według mnie między dziennikarzami a politykami toczy się od wieków rodzaj wojny. Politycy próbują dziennikarzom sprzedawać swoje gotowe historie, dziennikarze starają się je jednak przedstawiać nie bezkrytycznie, lecz „obrobione”, skomentowane.
Zgadzam się z panem Mistewiczem, że często, może za często historie te trafiają do odbiorców w formie nieobrobionej. Czy ta obróbka jest, a to w jakiej formie zależy już od samych dziennikarzy, od ich umiejętności. Zgadzam się z twierdzeniem, że w dobie cywilizacji obrazkowej, którą jesteśmy, to, co wyborcom przekazują politycy, jest niezwykle uproszczone, że często sprowadza się do hasła obrazkowego.
Ale to nie znaczy, że polityka i politycy przestają tworzyć rzeczywistość, w której żyjemy. Z tej rzeczywistości, a nie z obrazka, rozliczają polityków wyborcy. Gdyby nie rzeczywistość, w której zarobki Polaków rosną, a bezrobocie maleje, obrazek dobrego premiera Donalda kreowany przez speców od wizerunku na niewiele by się przydał.
Tak jak na niewiele przydały się opowieści o lęku pani rzecznik praw dziecka przed kamerami. To nie ta opowieść spowodowała, że dziennikarze przestali się nią interesować, lecz fakt, że zrezygnowała ona z zajmowanego stanowiska. Gdyby tego nie zrobiła, specjaliści od kreowania wizerunku musieliby, zgodnie z teorią Eryka Mistewicza, spalić kilkadziesiąt samochodów innych polityków, by odwrócić od Ewy Sowińskiej uwagę mediów.
A na koniec, czy sam Eryk Mistewicz mówiący o coraz mniejszej roli dziennikarzy mógłby opowiedzieć szerokiej publiczności swoją opowieść o wymyślaniu historii, gdyby nie zainteresował nią Michała Karnowskiego, dziennikarza i publicysty?