Aż dziwne, że rząd tego nie dostrzega. I twardo obstaje przy wysokiej akcyzie. Przed ostatnimi wyborami Donald Tusk pokonał w debacie Jarosława Kaczyńskiego, bo zasypał go cenami ziemniaków, chleba i kurczaków. Udowodnił, że ówczesny premier nie wie, ile co w Polsce kosztuje. To się spodobało. Ale dziś ten sam Kaczyński może spytać Tuska, czy wie, o ile zdrożały w Polsce podstawowe produkty z powodu rosnących cen paliw.
Każde 20 dolarów więcej za baryłkę ropy to, według wyliczeń ekonomistów, zmniejszenie wzrostu polskiego PKB o 1 mld 250 mln złotych. A od początku roku ropa zdrożała na światowych rynkach już o 40 dolarów. To oznacza, że wszyscy Polacy stracili od stycznia 2,5 mld złotych.
PiS doskonale rozumie, że walka o obniżkę cen benzyny jest świetnym chwytem marketingowym. Bo nawet jeśli - a wszystko na to wskazuje - sejmową rozgrywkę przegra, PiS zostanie zapamiętane przez wyborców jako jedyna poważna siła polityczna, która problem dostrzegła.
Być może rząd liczy na to, że ceny ropy naftowej, rozdęte do poziomu 140 dolarów za baryłkę, w końcu przestaną rosnąć. Ale nawet jeśli tak będzie, to traci rzadką okazję, aby wskazać przeciętnemu, niezbyt zamożnemu wyborcy korzyści, jakie płyną z liberalnego spojrzenia na gospodarkę. Dla każdego z nich obniżka akcyzy to zahamowanie wzrostu cen - nie tylko benzyny. Wniosek z tego taki, że w tej sprawie liberałami są niemal wszyscy Polacy. To paradoks, że akurat w takiej fundamentalnej sprawie liberalna ekipa oddaje sztandar w ręce opozycji.
Tłumaczenie ministra finansów, że nie można obniżyć akcyzy, bo budżet tego nie przetrzyma, nie przekonuje. Rząd nawet nie pokazał, że próbuje znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Że jest gotów na poważnie ciąć wydatki w administracji rządowej, żeby zrównoważyć obniżkę akcyzy. Niedawne gesty premiera, w rodzaju lotu rejsowym samolotem do Ameryki, dziś już nie wystarczą. Tym bardziej że cena takiego lotu ostro poszła w górę.