Jeszcze niedawno PiS i PO chciały tworzyć koalicję i miały wyborczy pakt o nieagresji. Różnic programowych nie było, a jeśli tak, to nie dotyczyły wizji Polski, ale niuansów. Jeszcze niedawno Radek Sikorski był eksportową twarzą obozu Kaczyńskich, ministrem obrony w ich rządzie.

Reklama

Dziś jesteśmy na polu bitwy. Można odnieść wrażenie, że PiS i PO dzieli taka odległość jak kiedyś przed wojną KPP i ONR. Radek Sikorski jest w oczach polityków PiS niemal zdrajcą. Donald Tusk to człowiek, który prowadzi Polską demokrację w stronę Białorusi. Po drugiej stronie jest to samo. Bracia Kaczyńscy podobno wprowadzili w IV RP rządy półtotalitarne, Ziobro to prawie Ławrientij Beria, a prezydent to nieudolny wątrobiarz ze skłonnością do trunków.

Od kilku miesięcy przyglądaliśmy się temu, co dzieje się na szczytach władzy. Temu, jak wygląda kohabitacja po polsku. Działo się to przy okazji zbierania materiałów do tekstów o kulisach kłótni o traktat lizboński, o "strasznym dworze pana prezydenta”, o politycznym PR rządu Tuska, a wreszcie o sporach w sprawie tarczy antyrakietowej. Odbyliśmy setki rozmów z politykami zwaśnionych obozów. Przez cały czas zadawaliśmy sobie pytanie, co ich dzieli i skąd biorą się wzajemne animozje, a czasami nienawiść.

Kiedyś podczas rozmowy z bliskimi współpracownikami Donalda Tuska opowiedziano nam historię, którą z początku traktowaliśmy jako niewinną anegdotę o relacjach prezydenta i premiera. Dziś myślimy, że może być symbolem stanu rzeczy. Obaj politycy znają się od dawna, potrafią rozmawiać ze sobą bez krawatów i marynarek, popijając wino. Czasem, gdy wina jest trochę więcej, zapominają o tym, że bieżąca polityka zrobiła z nich śmiertelnych wrogów. Przypominają sobie, że mają wspólnych przyjaciół i znają swoje rodziny. Pewnego razu prezydentowi podczas takiej rozmów wyrwało się: "Dlaczego nie może być tak jak dawniej, dlaczego nie możemy spotykać się wspólnie z Małgosią (żoną Tuska)?"

Reklama

Dlaczego? Polityczna pragmatyka każe premierowi i jego ludziom atakować Lecha Kaczyńskiego, bo będzie przeciwnikiem Tuska w najbliższych wyborach prezydenckich. Ta sama pragmatyka każe prezydentowi Kaczyńskiemu traktować Tuska nie jak kolegę z opozycji, ale jak człowieka, który do opozycji zepchnął jego brata Jarosława i całą formację PiS. Wystarczyły trzy lata, by do tego doszły osobiste pretensje, skutecznie podsycane przez otoczenie obu liderów.

Przypomnijmy choćby to, że prezydent przyjął Donalda Tuska, trzymając w ręku teczkę z wycinkami prasowymi, gdzie znalazły się wszystkie nieprzychylne wypowiedzi szefa PO o głowie państwa.

Niesnaski między premierem a prezydentem są jednak niczym w porównaniu z relacjami Lecha Kaczyńskiego i Radka Sikorskiego. Tu można mówić o nienawiści, i to nienawiści niebezpiecznej dla państwa, bo dotyczy najważniejszych graczy w polskiej polityce zagranicznej.

Reklama

Niesnaski między nimi trwają od dawna. Kiedyś mogły być dobrym tematem do anegdot, jak choćby tej, że Radek na spotkaniach z głową państwa zawsze wstaje, kiedy wstaje prezydent. Lech Kaczyński jest gawędziarzem i kiedy opowiada, lubi sobie pochodzić po gabinecie. Stojący jak słup soli minister zawsze go irytował.

"Proszę usiąść" - domagał się.

"Nie mogę siedzieć, kiedy mój prezydent stoi" - odpowiadał niezmiennie Sikorski. Jednak mimo całej kindersztuby minister potrafił czasami przerywać wywody prezydenta, czym narażał się na jego gniew.

"Radek skarżył się, że ma dla Lecha Kaczyńskiego ważne informacje, a zamiast tego musi wysłuchiwać tasiemcowych przemów i dykteryjek" - wyjaśniał nam kiedyś bliski współpracownik ministra, którego pytaliśmy o genezę niechęci między politykami.

A otoczenie prezydenta? Co mówi o praprzyczynie sporu? "Lech Kaczyński ma Radka za ambicjonera i bezideowca, który myśli przede wszystkim o budowaniu swojej pozycji" - opowiadali nam urzędnicy prezydenckiej kancelarii.

Kaczyński stracił zaufanie do Radka, jeszcze gdy był on jeszcze szefem MON. Uwierzył w podszepty przeciwników Sikorskiego. Przekonywali oni, że minister broni Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI, a generał to dla prezydenta uosobienie patologii w służbach. Uwierzył, że Radek wpuścił go na minę przy okazji operacji Kandahar, ostatniej misji WSI w Afganistanie. Prezydent poznał oficerów przeprowadzających tę misję, których przyprowadzał do niego sam Sikorski. Nabrał przekonania, że to jedna z najważniejszych operacji wywiadu.

Jednak potem Antoni Macierewicz przedstawił sprawę w innym świetle: Kandahar był humbugiem i maszynką do nielegalnego zarabiania pieniędzy dla ludzi wprost wyrosłych ze służb PRL. Od tego był tylko krok, by zacząć podejrzewać Sikorskiego o jak najgorsze rzeczy. I tu aktywny był m.in. Macierewicz, który pilnie badał przeszłość Radka, sięgając do kwitów, jakie zbierała na niego jeszcze SB, a w latach 90. służby wojskowe. Młody chłopak, który z prowincji wyjeżdża na studia do słynnego Oksfordu, zostaje dziennikarzem jednej z najbardziej znanych gazet na świecie, jedzie do Afganistanu... Czy to nie dziwne? Dla prezydenta to nawet podejrzane.

Sikorski w relacjach z prezydentem nie jest bez winy. Odpłaca Kaczyńskiemu pięknym za nadobne, jego szacunek do głowy państwa w kuluarowych rozmowach znika. Potrafi brutalnie sfaulować prezydenta. Jak choćby kilka miesięcy temu, kiedy szef dyplomacji ogłosił w Brukseli, że musi przerwać rozmowy i wracać natychmiast do Polski na wezwanie Kaczyńskiego. Aluzja przejrzysta: Kaczyński awanturnik przerywa wizytę szefa dyplomacji, bo ma fanaberię, by go wezwać na dywanik.

Prawda była inna - prezydent wysłał tylko sygnał, że chce się zobaczyć z szefem MSZ przed jego wizytą w Kijowie.

"Radek przerwał rozmowy, by lecieć do prezydenta, ale znalazł czas na konferencję prasową. Tak dzielnie odpowiadał na pytania dziennikarzy, że uciekł mu samolot i leciał następnym" - kpił prezydencki minister w rozmowie z nami. Kpił, choć był w niekomfortowej sytuacji. W dalszej części rozmowy przyznał wprost, że otoczenie prezydenta zostało rozegrane przez szefa MSZ i było na tyle nieudolne, że nie potrafiło ochronić swojego szefa.

Nieufność eskaluje coraz bardziej do granic rozsądku, czego dobitnym przykładem były relacje obu polityków przy sprawie tarczy opisane w naszym wczorajszym tekście. Bo wbrew pozorom w sprawie tarczy Kaczyński i Sikorski nie różnią się fundamentalnie. Tyle że prezydent podejrzewa ministra o to, że dla PR jest gotów narazić stosunki z Ameryką. A minister uważa, że Kaczyński niepotrzebnie się wtrąca i wszystko psuje.

Pytanie zasadnicze: czy obaj panowie są jeszcze w stanie współpracować w interesie Polski?Spójrzmy szerzej choćby na politykę zagraniczną. Wielu komentatorów uważa, że tu mamy przykład dwóch różnych wizji dyplomacji. Z jednej strony prezydent: konfrontacyjny wobec Rosji, budujący pozycję Polski na Ukrainie, w państwach nadbałtyckich, a także w Gruzji, Azerbejdżanie, zwolennik jak najściślejszego sojuszu z Ameryką. Z drugiej strony premier: zwolennik rozsądnego ułożenia stosunków z Rosją, polityk proeuropejski, domagający się bardziej partnerskiej współpracy ze Stanami.

Być może, ale czy to do końca prawda? Czy nie jest tak, że polityka zagraniczna Donalda Tuska jest obliczona tylko na to, by odróżnić się od prezydenta i żeby odebrać głowie państwa pole do popisu?

Kiedyś mówiło się, że polską polityką rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Czyli spór o idee i wizje Polski. To przeszłość. Współczesną polityką rządzą "Przekazy dnia” przygotowywane przez marketingowców z kancelarii premiera. Rządzą słupki poparcia dla partii, codzienne małe bijatyki polityków w mediach elektronicznych, podejrzliwość, wzajemne animozje i oczekiwanie na wybory prezydenckie. Na wizje i idee nie ma miejsca. Podczas rozmów z politykami z najwyższej półki dostrzegliśmy za to zupełnie coś innego. Widać to nawet na poziomie języka, który usłyszeliśmy. Prawie zawsze jest on pełen podejrzliwości wobec obozu przeciwników. Słowa są ciężkie, a nierzadko zamieniają się w obelgi, zwykłe wyzwiska.

Dla politycznego PR, międzypartyjnej walki politycy są w stanie postawić na szali sprawy najważniejsze. Czy jeszcze kilka lat temu byłoby do pomyślenia, żeby polityka zagraniczna stała się sceną krwawej jatki? A teraz tak jest.

Zobaczyliśmy to, choćby opisując wewnętrzną rozgrywkę wokół ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Kaczyńscy zatrzymali ten proces na wiosnę, choć sami wcześniej wynegocjowali umowę międzynarodową. Dlaczego tak zmienili front? Liczyły się oczywiście umizgi do środowiska Radia Maryja, ale główny powód był inny. Bracia chcieli dodatkowych zabezpieczeń traktatu, bo realnie bali się, że Tusk gotów jest przehandlować ustalenia z Lizbony za korzyści gospodarcze. Mówiąc wprost, w kluczowej rozgrywce decydującą rolę zagrał elementarny brak zaufania między Kaczyńskimi a Tuskiem.

Nie jest tak, że politycy do końca stracili państwowy instynkt i myślą tylko o partiach i wyborach. Czasami w ekstremalnych sytuacjach potrafią zachować się jak mężowie stanu. Naszym zdaniem zrobił to Donald Tusk w sprawie ratyfikacji Lizbony. Interes partyjny dyktował mu parcie do referendum za wszelką cenę. Wygraną miał w kieszeni, a prezydent i PiS znaleźliby się w narożniku z łatką antyeuropejczyków przypiętą na lata. Prezydent obawiał się takiego rozwiązania. Pamiętamy rozmowę z bliskim współpracownikiem Lecha Kaczyńskiego, który opowiadał nam jak w dramatycznej sytuacji był wówczas pałac: "Byliśmy pod ścianą, Tusk miał naładowany pistolet, ale nie pociągnął za spust".

Dlaczego lider PO odpuścił? Premier uznał, że traktat lizboński i wizerunek Polski w Europie nie są warte takiej awantury i pozwolił Kaczyńskiemu wyjść z twarzą z całej sytuacji. I drugi moment, tym razem dotyczący tarczy antyrakietowej. Prezydent, kiedy przekonał się, że "nie" Tuska wobec amerykańskiej propozycji nie oznacza końca tarczy i że negocjacje nadal się toczą, wezwał do siebie swoich współpracowników. Kazał wyrzucić do kosza konfrontacyjne wobec rządu orędzie i zapowiedział swoim współpracownikom, że mają skończyć ataki na Donalda Tuska: "Mogę przegrać drugą kadencję, ale chcę, żeby w Polsce była tarcza".

To dwa piękne gesty, ale niezwykle rzadkie.