"A lekkomyślna wyprawa premiera do Peru?" - zakrzykną przeciwnicy tej partii. "A brak sensownych projektów, niedotrzymane obietnice, zawalone terminy? Polacy nie czują się zaniepokojeni?"

Reklama

Długo się nie poczują. Wiele razy wymienialiśmy powody. Od dobrej koniunktury gospodarczej poprzez urok osobisty i niezłą polityczną intuicję premiera po nastawienie znacznej części opiniotwórczych mediów, które w imię przestrogi "Kaczyński czyha za rogiem" wciąż rozliczają nową ekipę na pół gwizdka.

Gdybym miał jednak coś wybrać jako okoliczność najważniejszą, wskazałbym opozycję. To ona pracuje dzień w dzień na sukces Tuska. Nie chodzi o merytoryczne racje, one rozkładają się różnie. Chodzi mi o to, co Eryk Mistewicz nazywa umiejętnością opowiedzenia najlepszej historii. W następnych wyborach platformerscy PR-owcy nie będą musieli się już specjalnie biedzić nad wymyślaniem liczby mostów do zbudowania. Wystarczy, że pokażą po raz setny prezesa Kaczyńskiego jak z rozwichrzonym włosem wdziera się na mównicę albo wdaje w kłótnię z nieznanym nikomu przewodniczącym sejmowej komisji z PO.

Rafał Ziemkiewicz sformułował kiedyś myśl: Polacy wymieniają sobie liderów jak rękawiczki - raz gwałtowni, radykalni, raz miękcy i spokojni. W tej myśli jest ziarnko prawdy. Raz bardziej doceniamy skuteczność, profesjonalizm (albo jego pozory), a raz stawiamy na moralne rozliczenia: z przeszłością i z teraźniejszością.

Na tej zasadzie po SLD-owskiej małej stabilizacji przyszła AWS, a po Millerze wybuchła afera Rywina. Ale też Polacy poza szczególnym przypadkiem Wałęsy nigdy nie preferowali liderów o zbyt rewolucyjnym geście. Nawet Marian Krzaklewski pomimo kontrowersyjnych wystąpień ideologicznych (intronizacja Chrystusa Króla) był w okresie swojej potęgi tym, który bardziej łączy, niż dzieli. Choćby wrażeniem, że przygarnął do serca wszystkich ludzi prawicy.

To moje przekonanie potwierdza nawet sukces PiS z 2005 r. Ówczesny prezes Kaczyński i jego brat, przyszły prezydent, też byli ludźmi dużo bardziej statecznymi niż obecnie. Można debatować, czy ich dzisiejsza impulsywność to bardziej kreacja przeciwników czy naturalne cechy. Miał rację Michał Karnowski, pisząc ostatnio, że własną karykaturę przyjęli za wizerunek – z całym dobrodziejstwem inwentarza.

PO zrobiła to także, ale najwyraźniej takie cechy, jak samouwielbienie albo brak konsekwencji, nie gorszą tak mocno Polaków. Więc gdy słyszę kolejne zapowiedzi pana prezydenta, do głowy przychodzi mi jedno. Zamiast proklamować sto pięćdziesiątą wizerunkową odmianę, ludzie Lecha Kaczyńskiego powinni się modlić, aby Donald Tusk przesłał mu choć jedną ustawę, którą prezydent mógłby podpisać. Bo Polacy wciąż miłują zgodę i tylko kataklizm odwiedzie ich od tego.