System rządów osobistych Donalda Tuska określa dziś zasadniczy kształt władzy politycznej w Polsce. Rządów osobistych - rzecz jasna - nie wolno mylić z dyktaturą albo jakąkolwiek inną formą tyranii. Od tyranii - generalnie - różni je silna legitymizacja. Tyrania z natury rzeczy jest skutkiem jakiejś przeszłej opresji i nie posiada dlatego dostatecznego uzasadnienia dla faktu swych narodzin. Rządy osobiste przeciwnie. Nie tylko zrodziły się w sposób całkowicie legitymizowany, a więc także legalny, ale ponadto - dla swojego trwania potrzebują powtarzalnych świadectw nieustanności silnego mandatu poparcia. Od dyktatury zaś w szczególności rządy osobiste różnią się tym, że nie zawieszają normalnego funkcjonowania podstawowych instytucji politycznych. Zachowując je, ograniczają jednak istotnie ich realną polityczną moc i sprawczość.

Reklama

"Wydarzenia" Polsatu: Rząd Tuska dostał wotum zaufania
W okresie nowej niepodległości Polska przeszła już raz przez krótki okres rządów osobistych. Były to rządy Tadeusza Mazowieckiego do późnej wiosny roku 1990, kiedy to Lech Wałęsa pozbawił je niezbędnej mocy i poparcia. Legitymacja tamtych rządów miała charakter wyjątkowy, wynikała z fali politycznych przewrotów ogarniających Europę Środkową. Dzisiaj oczywiście jest inaczej. Nie dzieje się żaden nadzwyczajny historyczny proces, który by dawał obecnie rządom osobistym w Polsce mocne uzasadnienie. Mimo to w sytuacji dość pospolitej ukształtował się taki właśnie model wykonywania władzy. Chyba powszechne jest odczucie, że coś zmieniło się naprawdę w mechanizmie polskiej polityki w ciągu ostatniego roku oraz że nie jest to zmiana mało istotna. Żeby tę zmianę zrozumieć i ocenić, trzeba spróbować stworzyć model, który byłby w stanie uchwycić jej głębszą polityczną naturę. Budowanie modeli jest zawsze myślowo ryzykowne. Stąd najczęściej uwaga nasza koncentruje się na obserwacjach często ciekawych, acz powierzchownych. Dyskusje i komentarze obracają się więc głównie wokół dwóch zjawisk rzucających się w oczy w polskiej polityce, o nie do końca jasnej genezie: wszechogarniającego konfliktu PO contra PiS oraz zdumiewającego zazwyczaj obserwatorów, bo paradoksalnego braku inicjatywy bardzo silnego politycznie rządu. Ten ostatni wątek stał się od pewnego czasu motywem przewodnim poważniejszych analiz czynionych za granicą (np. obszerny tekst w "The Economist”).

System rządów osobistych spowodował istotne przemiany kilku ważnych instytucji politycznych, gdy idzie o ich rzeczywisty wpływ na kształtowanie polityki i ich realną, a nie prawno-legalną, polityczną naturę. Zmiana ta w pierwszej kolejności dotyczy parlamentu. Sejm utracił znaczenie nie tylko jako miejsce wypracowywania i podejmowania decyzji. Przestał również być miejscem ustrojowo ważnym z punktu widzenia formowania opinii publicznej, ba… przestał ważyć nawet jako ośrodek politycznej propagandy. U źródeł tej zmiany legł brak parlamentarzystów suwerennie formułujących sądy albo podejmujących działania, które miałyby znaczenie dla kształtowania polityki. Przeciwnie. Politycy parlamentarni nie wyrażają ani własnego, ani reprezentatywnego dla jakiejś grupy poglądu na sprawy państwa, a już na pewno nie czyni tego żaden polityk obozu rządowego. Historia poufnego przesyłania z urzędu premiera kompletnych sformułowań, jakich danego dnia używać mają posłowie partii rządzącej we wszelkich oświadczeniach publicznych, jest w istocie przecież koronnym, empirycznym - i co tu dużo mówić - mocno żałosnym świadectwem gnuśności parlamentaryzmu, a nie żadną wesołą ludową anegdotką o niemądrych posłach. Odpowiedzialność parlamentarzysty w systemie rządów osobistych redukuje się bowiem do obowiązku entuzjastycznego okazywania poparcia i zaufania dla przywódcy i - co ważne - znajdowania do tego na własną rękę częstych okazji. A także do niezmordowanego potępiania i ośmieszania jego przeciwników najlepiej w sposób brutalny, bo ten - co poświadczają analitycy polityki - najsilniej zapada w powszechną pamięć (vide głośny wywiad z Erykiem Mistewiczem).

"Wydarzenia" Polsatu: Tusk: polityka zagraniczna to ja
Zanik politycznego znaczenia parlamentu postąpił mocno naprzód, gdy opisywany tu mechanizm zapanował ostatnio nad trybem prac komisji sejmowych. Jeszcze całkiem niedawno konflikty polityczne na posiedzeniach komisji nie rozgrywały się wedle formuły: "popatrz w lustro, do czego ty jesteś podobna” (między posłankami), lub mocniejszej: "niedługo już skończymy z waszym matolstwem” (pomiędzy posłami). W takiej sytuacji tracą na politycznym znaczeniu nawet kluczowe urzędy parlamentarne. Widać, że urząd marszałka sejmu przestał być narzędziem niemal automatycznego - jak w przeszłości - zdobywania autorytetu. Zaś przypomnienie ciągu personalnego następstwa (spoza SLD) na urzędzie szefa komisji spraw zagranicznych (Geremek - Bielecki - Zalewski - Lisek) dobrze unaocznia skalę tego trendu. Znaczenie izby poselskiej redukuje się stopniowo do tego, że jej partyjny podział jest jakby mechaniczną stop-klatką w ciągle przepływającym strumieniu sondaży. Można zapytać, czy aby wielki monitor ustawiony naprzeciw siedziby premiera, który wykazywałby, jaka decyzja znalazła wymaganą większość, a jaka z jej braku upadła, nie byłby w stanie skutecznie i sprawnie wejść w dzisiejszą rolę izby?. W każdym razie posłowie wyzuci z konstytutywnego dla wszelkiej polityki prawa do osądzania spraw państwa, tym bardziej są pozbawieni politycznej inicjatywy. W Sejmie przestało się więc toczyć realne życie polityczne.

Dworskie partie

Druga instytucja, której rzeczywista funkcja zmieniła się istotnie w warunkach rządów osobistych - to partia rządząca. Jej tradycyjna rola polegała na ciągłej interakcji z własnym rządem, a to dla wyrażenia wobec niego jakichś preferencji ideowych, a to - częściej - dla artykulacji ukształtowanych wewnętrznie interesów i roszczeń o ich zaspokojenie. Interakcja ta najczęściej zmniejszała rozpiętość pomiędzy aspiracjami rządu a ludzkimi roszczeniami, zazwyczaj o podłożu socjalnym. Często przyczyniała się do osłabienia reformatorskiej ambicji premiera i ministrów. Budowała także i rujnowała kariery rozmaitych działaczy w instytucjach państwa. Fakt owej interakcji powodował, że w przeciwieństwie do partii opozycyjnej skazanej na wewnętrzną martwotę albo życie wewnętrzną intrygą oderwaną od realnych losów państwa, partia rządząca faktycznie żyła roztrząsaniem dylematów prawdziwej polityki. Ten czas się skończył wraz z nastaniem systemu rządów osobistych. Partia rządząca przestała pełnić obie swoje tradycyjne funkcje. Nie jest już ideotwórcza, ponieważ każda idea może stanowić jutro nieoczekiwane zagrożenie dla wewnętrznego autorytetu przywódcy, od którego nie można i nie należy oczekiwać lojalności wobec idei. Swoboda jednako twardej argumentacji polityków obozu rządowego najpierw przeciw, a potem za tarczą antyrakietową jest jednym z licznych tego rodzaju świadectw. Ale partia rządząca przestała także być miejscem jawnego organizowania się i artykułowania rozmaitych politycznych interesów. Zaobserwować można ciekawe w tej mierze zjawisko spontanicznego wymierania bądź głębokiej konspiracji interesów, co do których sformułowano najczęściej niemożliwe do zweryfikowania podejrzenie nie legitymizowania ich przez przywódcę. Krążąca opinia: "słuchaj, podobno Donald jest przeciw” skutecznie uśmierca nawet dobrze wcześniej zorganizowane interesy wewnątrzpartyjne. Tak czy owak z partii rządzącej uszło życie i jakby to paradoksalnie nie brzmiało - partii formalnie sprawującej władzę w realnej polityce po prostu nie ma.

Podmiotowość polityczną ma natomiast otoczenie przywódcy. Na ten temat pisano trochę ciekawych tekstów, czasami złośliwych, bo kwestia tzw. dworu jest na złośliwości szczególnie podatna. Proces oligarchizacji przywództwa partyjnego w Polsce w ogóle ciekawie przeanalizował prof. Paweł Śpiewak, wskazując zwłaszcza na przemożny wpływ praktycznie swobodnego dysponowania olbrzymimi funduszami przeznaczanymi na partie przez państwo na umacnianie się wewnątrzpartyjnych oligarchii. Na użytek tej analizy ważne jest tylko to, że system rządów osobistych powoduje kształtowanie się najbardziej klasycznego i - wydawać by się mogło - istniejącego już tylko w literaturze historycznej albo w prymitywnych państwach trzeciego świata modelu otoczenia władzy. Występuje w nim więc majordom prowadzący z pewną dozą niezależności dużą część spraw, zawsze jest ulubieniec lidera, jest podczaszy albo dostawca drobnych dóbr bardzo praktycznych, bywa nawet wpływowy błazen, który dostarcza zinstytucjonalizowanej wesołości. Kwestia jednak nie w anegdocie. Rzecz w tym, że o ile XX-wieczna demokracja partyjna zastąpiła klasyczne otoczenie władzy siecią organizacji partyjnej z całą brzydkością funkcji pełnionych często przez tę sieć, model rządów osobistych uśmiercając partię, odtwarza jednocześnie dworską strukturę władzy państwowej. Bo system władzy nie dopuszcza próżni, a polityczna nierealność partii jakoś musi zostać zastąpiona.

Reklama

Zdominowani ministrowie

Rządy osobiste przeobrażają także polityczną istotę rady ministrów. Niezależnie od raczej kanclerskiego, czy też raczej parlamentarno-gabinetowego modelu rady ministrów, jej członkowie zasiadają w niej - najkrócej mówiąc - nie tylko dlatego, że chciał tego premier. Te drugie przyczyny obecności ministrów w rządzie definiują zazwyczaj polityczny charakter samej rady. Jeżeli główną drugą przyczyną członkostwa rządu jest wybitna kompetencja merytoryczna - rząd nosi charakter ekspercki, a dodatkowym oparciem ministrów są uniwersytety i społeczna elita kraju. Jeżeli jest nią potwierdzona wewnętrznymi wyborami pozycja ministrów w hierarchii partyjnej - rząd jest faktycznie komitetem wykonawczym partii, de facto sprawującej władzę. Jeśli główną drugą przyczyną jest osobista popularność ministrów - rząd z reguły jest pozaparlamentarny i nosi charakter populistyczny. W każdym razie rzecz w tym, że od owej drugiej przyczyny w znaczącym stopniu zależy faktyczny model władzy. Rządy osobiste charakteryzują się tym, że nie ma w ogóle owej drugiej przyczyny. Jeżeli uważniej przyjrzeć się składowi obecnego gabinetu, uderzać musi fakt, że jego członkowie są tam wyłącznie z woli swojego szefa. I z jego woli z dnia na dzień mogą tam przestać być. Można z dużą dozą pewności założyć zresztą, że tak jak klub sejmowy partii rządzącej budowany był nie wedle kryterium zalet osób, ale ich dyspozycyjności, rzecz ma się podobnie z rządem. Z tą tylko różnicą, że w przypadku gabinetu głównym kryterium była raczej łatwość usunięcia w przyszłości kandydata niż jego prosta dyspozycyjność. W efekcie obecny premier posiada prawie nieograniczoną zdolność przebudowy składu rady ministrów w razie takiej potrzeby, praktycznie bez groźby jakiegokolwiek kryzysu i bez płacenia ceny większej niż kilkudniowe zainteresowanie gazet. W zasadzie jedyny wyjątek na tej mapie to wicepremier Waldemar Pawlak, za którym stoi właśnie silna druga przyczyna: prezesura koalicyjnego stronnictwa. Nie jest do końca jasne, jak się mają sprawy ministra rolnictwa Sawickiego. Niewykluczone, że jeśli rzeczywiście zbudował on w PSL partię wewnętrzną, rywalizacyjną wobec prezesa Pawlaka, to i jego rządowa podmiotowość oraz cena za usunięcie mogła istotnie wzrosnąć. I to jest koniec tej listy.

Oczywistym skutkiem braku podmiotowości politycznej członków rady ministrów jest ich podległość premierowi. Logicznie taki sposób konstrukcji gabinetu każe domniemywać istnienia jakiegoś niezwykle ambitnego i ryzykownego premierowskiego planu rządzenia, dla którego potrzebuje on całkowitego uzależnienia od siebie rady ministrów. Operując kategoriami niemieckiego systemu kanclerskiego premier zyskał w ten sposób niegwarantowaną w Polsce konstytucyjnie swobodę ustalenia i wyegzekwowania w każdym resorcie tzw. Richtlinien der Politik, czyli szczegółowych wytycznych polityki resortu. Można by więc oczekiwać, że każdy z członków rządu otrzymał premierowskie portfolio zawierające zadania, terminy ich wykonania i wskaźniki oceny, trzy pierwsze instrumenty każdego kancleryzmu. Zaś przebudowana kancelaria szefa rządu jest już faktycznym centrum dla policy making, czyli strategicznego planowania, korygowania i rozliczania polityk prowadzonych przez każdą ze struktur władzy. No bo w przeciwnym razie - można naiwnie zapytać - po co w ogóle tworzyć taki system? Jest rzeczą wiadomą, że bez perfekcyjnie zorganizowanego mechanizmu wysyłającego ciągłe impulsy z centrum tak skonstruowany gabinet musi ulec wewnętrznemu zablokowaniu. Nie istnieje bowiem kancleryzm bez kanclerza i urzędu kanclerskiego.

Ucieczka od ambicji

Łatwo zauważyć, że ambitnym rządom sprzyjają także opisane wcześniej przekształcenia parlamentu i partii rządzącej. Jak zwykle w polityce coś dostaje się za cenę czegoś innego. To prawda, że na dłuższą metę przekształcenia te prowadzą do degeneracji tak parlamentu, jak i rządzącej partii. Wielkie, kosztowne, a zarazem tracące realne znaczenie instytucje polityczne muszą z konieczności prowadzić do zła zdemaskowanego przez komisję ds. afery Rywina. Jeśli pojawia się fasada, to za nią muszą być jakieś tyły. I wcześniej czy później - trzeba będzie znowu odkrywać ich zdeformowane kształty. Na krótką jednak metę dzięki rządom osobistym można uzyskać inną istotną polityczną wartość. Jest nią efektywność władzy. Ambitnego przywódcę choć na chwilę nie musi oblewać w nocy zimny pot przerażenia, gdy we śnie pojawiają mu się trzy najstraszniejsze zmory: parlament, jego ministrowie i własna partia.

Dla pełnej prawdziwości obrazu przyznać trzeba, że swoboda przeobrażania państwa przez rządy osobiste Donalda Tuska doznaje z dwóch stron pewnych ograniczeń. O pierwszym była mowa - jest nim partner koalicyjny. Od czasu do czasu bywa to ograniczenie kłopotliwe, gdyż partia ta ma dość jasno zdefiniowane i raczej nieprzyjemne interesy. Dotyczą one trzech obszarów: pilnowania przywilejów finansowych rolników, podejrzanych interesów gospodarczych na Wschodzie oraz utrzymywania z budżetu dość prymitywnej nomenklatury partyjnej w instytucjach związanych z wsią i leśnictwem. Ograniczenie drugie wiąże się z eksploatowaną wciąż propagandowo, acz - co trzeba podkreślić - nie realnie, groźbą weta ustawodawczego prezydenta sprzymierzonego z lewicą. To ograniczenie zadziałało w zasadzie tylko raz, paraliżując próbę zmiany politycznej kontroli nad państwową telewizją. Ale najciekawszą kwestią do analizy jest wewnętrzne samoograniczenie, które ten system stworzył dla samego siebie. Pytanie zatem brzmi: jak to możliwe, że system rządów osobistych stworzony dla ambitnej polityki wytwarza politykę wyzutą z ambicji? Ambicji w dobru, albo nawet w złu? Gdyby tylko na jeden moment spsychologizować to pytanie, można by go sformułować następująco: dlaczego polityk, który przecież nie odziedziczył dynastycznie, ale własnym sprytem, czarem i brutalnością stworzył ten system, nałożył swoim ambicjom rządzenia tak beznadziejnie minimalistyczne ramy? Dlaczego od czasu sejmowego expose aż do dzisiaj jedyny jasny cel wymyślony i postawiony przez premiera przed własną władzą to gminne boiska piłkarskie, tzw. orliki? Projekt jasny, celowy, ambitny i o mierzalnych efektach. Czyli taki, jaka powinna być cała polityka w tak komfortowych warunkach rządzenia.

Zaprzepaszczona szansa

Tymczasem tak się akurat składa, że przy swoich rozlicznych wadach i słabościach system rządów osobistych mógłby być zupełnie niezłą odpowiedzią na historyczny moment, w jakim znajduje się Polska. Po dwóch dekadach niepodległości kraj potrzebuje dużej i nowej dawki energii modernizacyjnej. Istnieje bowiem obawa, że powolne toczenie się koleiną wyżłobioną w ciągu tych dwu dziesięcioleci może okazać się już nie tak pewne i nie tak bezpieczne, jak wcześniej bywało. Powodów jest wiele. Wraz z rosyjską ofensywą na Kaukazie kwestia najbardziej elementarnego, życiowego bezpieczeństwa wraca po krótkotrwałej nieobecności w pobliże polskich granic. Niechwilowy deficyt energii z konsekwencjami dla jakości naszego życia czeka nas - jeśli wierzyć poważnym raportom - już od roku 2013. Niewiele później mamy szansę stać się najstarszym narodem Unii, także z nieprzyjemnymi konsekwencjami tak dla zewnętrznego znaczenia państwa, jak i dla perspektyw życiowych nieurodzonych jeszcze Polaków. Już wiemy, że niedokończony system emerytalny nie wytrzyma, jeśli ze strachu zachować go w obecnej postaci. Polska szkoła - zgodnie z obawami - zaczęła podlegać tym samym procesom upadku jakości, jakich swego czasu doświadczył niemal cały demokratyczny świat. Na dodatek ustrój konstytucyjny państwa w kilku najważniejszych dziedzinach (egzekutywa, sądy) się nie sprawdza, a standardy polityki, które miały przecież po aferze Rywina raptownie skoczyć w górę, pozostają dość przeciętne. Czas, w którym żyjemy, pozwala nam już to wszystko dostrzec. Jak mądrze mawiał Burke, społeczeństwo tworzy partnerstwo pomiędzy tymi, co żyją, tymi, co umarli i tymi, co się dopiero narodzą. Jeśli tak rozumieć Polskę, to minimalistyczna polityka nie jest dzisiaj wystarczającym działaniem dla Jej sprawy.

Ów minimalizm w pewnej mierze polega na nieobecności takich długofalowych wyzwań w planie politycznym państwa, albo czasami na ich obecności niewystarczającej. Znana jest dobrze odwieczna słabość każdej władzy demokratycznej odpychania od siebie spraw, które mogą być zawiłe i politycznie kłopotliwe, a których złe skutki nie ujawnią się wystarczająco w perspektywie następnego kalendarza wyborczego. Obecna władza z tej doktryny uczyniła system. Ale istota zjawiska, które nazywam tu polityką minimalistyczną albo wyzbytą ambicji - ma nieco inną naturę. Władza wyzbyta politycznej ambicji - to władza nieposiadająca własnej agendy państwowej. Ambitna polityka - to polityka budująca własną przejrzystą agendę spraw i celów, jakie państwo ma osiągnąć i starająca się jej trzymać, wbrew wszystkim zewnętrznym presjom na jej rozbicie. Brak własnej agendy państwowej premiera po raz pierwszy spektakularnie ujawniło jego sejmowe expose, a od tego czasu nic się w tej mierze nie zmieniło. Władza bez agendy nie wiosłuje, tylko płynie. Przeciwnicy premiera czasami dość prostacko opisują to jako bezczynność albo lenistwo. Najczęściej wraca wtedy niemądry argument o ilości uchwalonych ustaw. Tymczasem istnieje głęboka różnica pomiędzy brakiem aktywności na polu politycznym a brakiem inicjatywy politycznej, jaka wyrosnąć może tylko na podłożu własnych idei i własnego planu politycznego. Ten dotkliwy deficyt własnej, nie pożyczonej od kogoś, albo wymuszonej przez bieg zdarzeń inicjatywy rządu po raz kolejny ujawniła ostatnio wojna na Kaukazie. Inicjatywę sytuującą Polskę wobec tej wojny podjął - z właściwym sobie wdziękiem słonia w składzie porcelany - prezydent, a czytelną kontrę wobec jego inicjatywy założyła lewica. A rząd płynął niesiony przez falę zdarzeń.

Jabłko Sodomy

Coraz bardziej jednak sądzę, że przyczyna tego stanu rzeczy leży w ulokowaniu przez premiera swojej ambicji na całkiem innym terenie. To by znaczyło, że nieambitna polityka państwowa nie jest wynikiem jakiejś słabości, nieumiejętności bądź taktycznego wyczekiwania na dogodniejszy moment. Myślę, że jest ona raczej ubocznym rezultatem klasycznego, nieco cezarystycznego sposobu rozumienia i traktowania władzy. Ostatecznym uzasadnieniem dla budowy systemu rządów osobistych wydaje się być zdobywanie zwyczajnego hobbesowskiego panowania politycznego, czyli hegemonii. Hegemonia staje się w ten sposób celem wewnętrznym systemu, nie wymaga dla siebie żadnych zewnętrznych potwierdzeń. Dlatego kumulując władzę, nie musi się jej używać ani dla przeobrażania państwa, ani nawet dla własnej przyjemności. To przecież charakterystyczne, że tzw. potocznie "dwór Tuska” jest niemal wyzbyty inklinacji do dworskiego pławienia się w przywilejach władzy. Albowiem używanie władzy jest nieuchronnie jej zużywaniem, bez względu na to, w jakim celu się jej używa. Jeden z brytyjskich premierów oświadczył kiedyś w Izbie Gmin, że czuje się tak, jakby był "in office”, ale nie "in power”. Zdaje się, że takie właśnie poczucie towarzyszy polskiemu premierowi. Być "in office”, a więc sprawować nawet najbardziej wpływowy urząd w państwie, znaczy tylko być w drodze do zawsze większego celu, do tej prawdziwej, ciągle niezdobytej politycznej hegemonii. Dzisiaj znaleźć się w końcu "in power” znaczy zdobyć prezydenturę, mimo że daje ona przecież wielekroć mniej realnych instrumentów wpływu, a więc władzy prawdziwej, a nie tej przejawiającej się celebracją. I ze względu na ten cel zrelatywizować - z nieuchronną szkodą dla dobra wspólnego - całą państwową politykę. Ale przecież nawet jeśliby się ową prezydenturę z dużym trudem udało zdobyć - wizja osiągnięcia hegemonii politycznej tylko się oddali. Bo wkrótce okaże się, że prawdziwy wpływ na rzeczywistość wywierają inni, młodsi, wcale nie czekający tak jak dziś na rozkazy, które nie nadchodzą.

Historyk i dziennikarz Bernard Levin przypomniał w latach 90. polityczną karierę brytyjskiego konserwatywnego premiera z połowy XX wieku - Harolda MacMillana. Levin twierdził, że droga MacMillana do przywództwa konserwatystów i Wielkiej Brytanii charakteryzowała się "brutalnością, przebiegłością i zachłannością na władzę spotykaną tylko na zebraniach bossów mafii. Kiedy jednak MacMillan wypchnął wszystkich swoich rywali i zdobył szczyt władzy” - pisał dalej Levin "pewnego dnia powiedział: tam było tylko jabłko Sodomy”. Jabłko Sodomy albo czarci owoc pochodzi z pustyni nad morzem Martwym. Podobno jest tak ładne, że stanowi pokusę dla oczu. Przytknięte jednak do ust rozsypuje się w ciemny popiół.

>>> Dlaczego redaktor naczelny "Dziennika" Robert Krasowski zaprosił do gazety Jana Rokitę