Toczona bez wytchnienia wojna o hegemonię pomiędzy PO i PiS ma różne teatry walki. Jednym z nich jest tradycja. W języku nazewnictwa bitewnego można ten teatr walki nazwać bitwą pod "Solidarnością".

Reklama

Spornym terytorium jest sposób, w jaki zapisuje się tradycja "Solidarność" i w duszach Polaków głosujących w wyborach. Wiadomo bowiem, że rozumienie tradycji mocniej czasem wpływa na decyzje wyborcze niźli realne interesy. To zatem, że trwa gorący spór o kształt tego rozumienia, jest naturalne, tym bardziej że polska niepodległość ma ledwie 20 lat, a obraz drogi do niej prowadzącej nie mógł jeszcze ani okrzepnąć, ani nabrać wyraźnych konturów. Pewnie ma rację prof. Andrzej Chojnowski, gdy przewiduje starcie się ostrza owego sporu dopiero z odejściem pokolenia kombatantów.

Ulubioną bronią w bitwie pod "Solidarnością" są obchody. Tak jak niedawno w Gdańsku króluje na nich PiS, a PO stara się ich unikać. Orężem mogą być też książki. Jak ta o Lechu Wałęsie - dla PiS prawdziwa kolubryna, dla PO wyzwanie, jak ją przygwoździć. Albo pomniki. Pod stoczniowymi krzyżami PiS jest we właściwym czasie i z całym majestatem, PO - skazana na przemykanie się w innym terminie.

Gdy polityczny duopol ściera się na wszystkich polach, nie było w naszej mocy wyłączyć z tego starcia tradycji. W tym sensie nawoływania do pokoju są naiwne. Ale nie była przecież i nie jest koniecznością tak ogromna przewaga jednej ze stron na tym polu.

PiS dzisiaj odkrywa tradycję, przekształca ją i czci albo potępia. PO protestuje, czyni zarzuty albo z obawą milczy. Materialną stawką w tej bitwie jest IPN. Skoro tradycję zaliczono do PiS-owskiego dominium, tam też przypisany został bez pytania Instytut, razem z obchodami, książkami i pomnikami. W symbolicznym sporze IPN uważany jest dziś za część PiS-owskiego arsenału. W walce z tym arsenałem rząd stara się nie wysuwać się na pierwszą linię. Rolę awangardy przejęli marszałkowie parlamentu.

Marszałek Bronisław Komorowski uważa prace Instytutu nad narodową pamięcią za "endeckie popłuczyny", mimo że każdy, kto chce znać, zna antyendecką, twardą piłsudczykowską formację ideową prezesa IPN. Ale istotę walki otwarcie i brutalnie ujmuje marszałek Stefan Niesiołowski. Dla niego IPN to "PiS-owska enklawa, z której będzie poprowadzona kontrofensywa przeciw rządowi". I dlatego nie powinien być dofinansowywany. Że to myśl nieprawdziwa i antypaństwowa? Tak. Ale szczera. Bo opisująca ten nienormalny stan rzeczy, w którym PO obawia się następnych obchodów, następnych książek, następnych pomników. A w IPN upatruje siły ognia brygady nieprzyjacielskich czołgów.

Odpowiedzialność za tę sytuację spoczywa i na PO, i na Instytucie. Platforma nie potrafiła wejść do walki o solidarnościową tradycję na równych prawach, i to mimo że jej przywódcy (premier Tusk czy wicepremier Schetyna) mieli po temu moralne prawo uzasadnione życiorysami. Wbrew swemu interesowi przybliżyła się do słabnącego obozu historycznych relatywistów. IPN dał preteksty do wepchnięcia go w niewłaściwą dla instytucji publicznej rolę, podejmując choćby takie nieroztropne decyzje jak powierzenie pisania książki o zawiłym życiorysie Lecha Wałęsy wyznawcom Antoniego Macierewicza albo - całkiem ostatnio - nie przedkładając publicznie uzasadnienia roztropnej decyzji o pozbyciu się coraz bardziej fanatycznego i niesfornego historyka.

Reklama

Interesem Polski jest dziś uwłaszczenie się Platformy na części tradycji "Solidarności" i przywrócenie IPN zasłużonej reputacji niepartyjnej instytucji publicznej. W przeciwnym razie czekać nas może rok rozczarowań, gdy idzie o polską zewnętrzną politykę historyczną.

Całą parą idą przygotowania sąsiadów do wykazania, że rok 2009 w Europie jest wielkim świętem 20-lecia zburzenia przez Niemców muru. Jeśli w Polsce nadal wszelkie obchody będą polityczną akcją przeciw rządowi, natomiast ów w konsekwencji będzie chciał ograniczyć ich skalę, dusząc przy okazji po cichu Instytut powołany dla ochrony pamięci, 20-lecie zwycięstwa "Solidarności" może być nie czasem polskiej dumy, lecz wstydu.