Pisząc tekst "Osobiste rządy Donalda Tuska", Jan Rokita ogłosił de facto koniec rewolucji, której katalizatorem stała się kiedyś afera Rywina. Tabuny komentatorów powtarzają nam dzień w dzień, że powinniśmy z tego powodu oddychać z ulgą. Ja z ulgą nie oddycham podobnie jak Rokita, ale gdybym miał napisać, czego mnie w krainie "miłości i zaufania" brakuje najbardziej, odpowiedziałbym: klimatu moralnego niepokoju.

Reklama

Dzisiejsza Polska to kraj nie tylko rządowego bezruchu, ale i cynizmu. To prawda - łagodnego, lekkiego jak pianka, w czym zasługa miłej (piszę to bez ironii) osobowości Donalda Tuska. Ale czy to wystarczy, żeby czuć się uspokojonym? Niespecjalnie.

Koszyk z życzeniami

Debata o tekście Rokity trwa już jakiś czas i jego znamienici polemiści traktują ją trochę jak koszyk, do którego wrzuca się własne życzenia i żale wobec współczesnej Polski. Sam autor wybrał sobie bardzo precyzyjnie przedmiot diagnozy. Opisał państwo, w którym ogromna władza skupiona w rękach przywódcy politycznego i premiera nie służy niczemu. A przy okazji nie gwarantuje ambitnej polityki.

Reklama

Ja tę jego diagnozę zasadniczo podzielam. Można oczywiście po aptekarsku odmierzać stopień koncentracji władzy w rękach Tuska, zestawiać ją z siłą decyzji Leszka Millera czy Jarosława Kaczyńskiego. I można przypominać, że pisząc o martwocie polskiego Sejmu, Rokita opisuje zjawisko znane politologom zachodniej Europy od kilkudziesięciu lat. Tam narzekania na sprowadzenie parlamentu do roli fasady obsługującej decyzje technokratów są tylko o ton niższe, bo zjawisko to nie przybrało tak nieprzyjemnej postaci. Ich politycznego teatru marionetek nie obsługuje Janusz Palikot, by wymienić jedno symboliczne nazwisko.

Także wniosek: brakuje ambitnej polityki, zakwestionować trudno, nawet jeśli najbliższe miesiące dodadzą do niego jakieś znaki zapytania. Kociokwik rządzącego obozu w tej materii jest uderzający. W pierwszych miesiącach czołowi politycy PO twierdzili, że nie zamierzają śpieszyć się z ustawami, bo przecież w brytyjskiej Izbie Gmin uchwala ich się rokrocznie bardzo niewiele. Dziś szykują legislacyjną powódź, co może równie dobrze oznaczać jakąś próbę wyścigu z czasem, jak i manewr czysto PR-owski. W każdym razie pogląd, że Polska jak Niemcy. Wielka Brytania czy Francja zbudowała już wszystkie instytucje, dokonała wszelkich strategicznych wyborów, i może się pogrążyć w letargu, należy włożyć między bajki.

Nie tylko inercja

Reklama

Przytakując w tych wszystkich sprawach Rokicie, postąpię jak moi poprzednicy i dorzucę do koszyka własny największy kłopot z państwem Tuska. Nie jest nim degeneracja partyjnych struktur czy parlamentu, za co ponoszą poniekąd winę Kaczyński pospołu z Tuskiem. Ani przejmowanie roli politycznych centrów przez medialne konsorcja, o czym przypominał Tomasz Żukowski. Ani wreszcie inercja rządowej polityki wobec służby zdrowia czy zarządzania unijnymi pieniędzmi, bo acz widzę tu wielkie zaniedbania, są one wciąż do nadrobienia. I nawet nie wykluczam, że Tusk porwie się wreszcie w którejś z tych spraw z motyką na słońce. O ile tylko uzna, że mu się to opłaca.

Odwołam się do artykułu, jaki zamieścił w "Dzienniku" lider PiS Jarosław Kaczyński. Gdy pisze on, że celem polityki Tuska jest dezintegracja narodu, jego wywody czuć na milę partyjną propagandą. Ale gdy przypomina Rokicie, że polityka obecnego rządu nie jest czystym dryfem, że jej ostentacyjny spokój kryje całkiem konkretną treść społeczną, że stoją za nią interesy tych czy innych środowisk, ma sporo racji.

Oczywiście prezes PiS, zgodnie ze swoją wizją państwa i wyborczym interesem, wrzuca do jednego wora sprawy najróżniejsze. Uznaje na przykład, że prywatyzacja służby zdrowia to wyłącznie wielki przekręt, więc nie ma sensu nad nią debatować. A to przecież nie jest wojna "uczciwych" ze "złodziejami" tylko klasyczny spór miedzy liberalną prawicą i społeczną lewicą.

Bondaryk, czyli lis w kurniku

Sięgnijmy jednak do konkretnych przykładów z całkiem innej sfery i nie będziemy już mieli pewności, że Kaczyński i inni krytycy obecnego rządu są fantastami lub oszczercami. Pod koniec maja "Dziennik" wydrukował tekst Luizy Zalewskiej i Tomasza Butkiewicza "Zagadkowa kariera szefa tajnych służb". Opisywał historię obecnego dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka. Przypominając ją w skrócie: najważniejszą służbę specjalną w Polsce objął były pracownik i partner w interesach Zygmunta Solorza. Objął w momencie, gdy interesy Solorza były przedmiotem dochodzeń tych służb. Trudno o przejaw większego lekceważenia czegoś, co nazywamy "konfliktem interesów". Nie przekona mnie argument, że gdzieś na świecie - najczęściej w skrajnie wolnorynkowej Ameryce - transfery miedzy światem biznesu i polityki bywają równie dwuznaczne. Standardy zmieniają się jednak w dokładnie przeciwnym kierunku. A w Europie najniższego wskaźnika korupcji nie wykazują wcale kraje o najbardziej liberalnej ekonomii (choć to dogmat publicystów popierających rząd Tuska), a te, które, jak cała Skandynawia, postawiły na maksymalną przejrzystość życiorysów i kontrolę. Nie nad biznesem, nad gospodarką, ale stanem urzędniczym - i owszem.

Na artykuł o Bondaryku inne media zareagowały bardzo wstrzemięźliwie. Dla wielu istotniejsza jest kolejna debata o tym, że "Kurski coś powiedział, a Palikot odpowiedział". Politycy PO obwieścili, że nie ma się czym zajmować, bo przecież "nie ma przestępstwa". Tekst, który przypominał rozliczne biznesowe zaangażowania Bondaryka, ciężkie do pogodzenia z pojęciem publicznej służby, został odłożony na półkę.

Gdy Platforma wymieniła ostatnio w fotelu prezesa Orlenu fachowca powołanego już za jej rządów, na partyjnego mianowańca, można się było uspokajać niewesołą skądinąd konkluzją: tak postępowali wszyscy. PiS także rozprowadzał swoich po największych firmach państwowych i półpaństwowych. Ale czy rzeczywiście casus Bondaryka mógłby się przydarzyć w czasach, gdy premierem był Kaczyński? Można było mieć tysiące zastrzeżeń do kreowanych przez niego kadr, ale przynajmniej nie miałem wrażenia, że korytarze najwyższych urzędów są władztwem oligarchów (używam tego pojęcia z czystym sumieniem, zwłaszcza odkąd użył go kilka razy za poprzednich ekip Donald Tusk). Kaczyńskim przydarzyło się awansować ludzi dziwnych, ale gdy Jaromir Netzel zostawał szefem PZU, można było odnieść wrażenie, że to nieudolnie realizowana recepta na promowanie nowych i nieuwikłanych. Która zmieniła się we własne przeciwieństwo. Przeszłość Bondaryka jest za to doskonale znana tym, którzy go powołali. I co? I nic. Metafora o wpuszczaniu lisa do kurnika nasuwa się sama.

Filozofia "wszystko wolno"

Czy to recepta na sukces, czy na porażkę? Dziś PO ma za sobą autentyczne społeczne poparcie i większość mediów kierujących się zasadą sformułowaną wprost na lamach "Polityki": "popierajmy Tuska, bo za rogiem czai się Kaczyński". Całkiem możliwe, że jutro, pojutrze lis w kurniku okaże się zaczynem klęski, jak był nią kiedyś telewizyjny występ Leszka Millera w stroju górala po kuligu z największymi potentatami. Występ, który zwiastował samobójczy brak hamulców ujawnionych potem z wielką siłą przy okazji sprawy Rywina. Jednego można być pewnym z całą pewnością. Polska, której kontury wyłaniały się z atmosfery moralnego fermentu po ujawnieniu tej afery, nie tolerowałaby takich decyzji. Obecna Polska nie tylko je toleruje, ale gwarantuje im względny spokój.

"Polska po Rywinie" zaistniała tylko na chwilę. Do dziś pozostaje fantomem, czymś w rodzaju nieziszczonego marzenia. Jest to przy tym marzenie niewygórowane. W miarę mocne standardy przestrzegane przez rządzących i w miarę czujna, aktywna opinia publiczna.

Można by zapełnić kilometry kwadratowe papieru hipotezami, dlaczego to marzenie nie może się ziścić. Nie ma jednej odpowiedzi, ani jednego winnego. Kiedy to się zaczęło? Można wskazywać tysiące dat i okoliczności. Ja pamiętam usiłowania posła Rokity, aby w poprzedniej kadencji przekonać własny klub parlamentarny do poparcia ustawy zwiększającej rozmaite rygory wobec publicznych funkcjonariuszy. Posłowie PO nie chcieli, interweniował sam Tusk i był "za". Co nie zmienia faktu, że ustawy wówczas nie wniesiono, a nie uchwalono jej do dziś. A przydałaby się, choćby jako znak.

Jako znak, bo jedno jest pewne: jak nie ma standardów, to nie ma ich we wszystkich zakamarkach życia społecznego. Odpowiednikiem obecności Bondaryka w miejscu najbardziej wrażliwym dla praworządności jest doktor Garlicki fetowany przez kolegów lekarzy i zatrudniany w nagrodę za korupcyjne zarzuty prokuratorskie w prywatnej klinice. Jest odpowiednikiem nie dlatego, że obaj mają na sumieniu podobne grzechy. Co więcej - to już bardziej "Gazeta Wyborcza" niż Platforma uczestniczyła w kanonizowaniu lekarza podejrzanego o łapownictwo. Tyle że krytykowaną po wielekroć przerysowaną, czasem samobójczą pedagogikę społeczną Jarosława Kaczyńskiego zastąpiła filozofia "wszystko wolno". Tolerowana przez premiera, który nie musi z niej wyciągać osobistych korzyści. Ale który wyciąga polityczne. PO staje się partią pierwszego wyboru tych wszystkich, którzy nie chcą się więcej obawiać o swoje interesy.

Potęga znaków

Nasuwają się skojarzenia z wyrozumiałą wobec ludzkich grzechów atmosferą francuskiego Thermidore’a po czasach jakobińskiego terroru. Rzecz w tym, że terror czasów PiS był terrorem werbalnym, papierowym. Wyrozumiałość dla ludzkich grzechów czasów Tuska jest realna, można by rzec namacalna. Ciekaw będę skądinąd, jakie wnioski z tej atmosfery wyciągnie prokuratura badająca od bardzo już długiego czasu sprawę doktora G. Może mieć z tym kłopoty, zwłaszcza że szefuje jej Zbigniew Ćwiąkalski, który przy najszczerszych chęciach zwalczania korupcji i przestępczości (których na razie specjalnie nie widać), jest dawnym adwokatem Stokłosy i doradcą prawnym Krauzego. Co dla konformistycznego państwowego aparatu jest aż nadto czytelnym sygnałem. Znowu potęga znaków!

Czy Polska kojarząca się z zapustami thermidoriańskiej Francji ma szanse na postęp, na reformy, na modernizację? Zapewne tak - w dziejach wielu państw czasy moralnego wzmożenia przeplatają się jak w cyklu koniunkturalnym z okresami zapaści. Co więcej wyzbyte etycznych hamulców administracje mogą budować sprawnie drogi i stadiony, choć obciążają je z reguły dodatkowymi korupcyjnymi rentami. Rokita sugeruje, że o drogach i stadionach nie ma w obecnej Polsce co marzyć. Ja nie jestem tego nawet w stu procentach pewien.

Za to w pełni wierzę, że mamy czas wypoczynku nie tylko od ideologicznych wojen, ale i od obywatelskich cnót. Przez nikogo nie zadekretowany, i być może przez wielu przyzwoitych ludzi w obozie rządzącym po prostu nie dostrzegany. Aby ci przyzwoici raczyli to dostrzec, trzeba bić na alarm. Ja w każdym razie chciałbym, aby ten rodzaj wolności trwał jak najkrócej.