Bracia Ryszard i Jerzy Kowalczykowie, którzy na znak protestu przeciwko komunizmowi - a konkretnie przeciw masakrze na Wybrzeżu - wysadzili w 1971 roku aulę WSP w Opolu, w której następnego dnia miała się odbyć akademia na cześć MO i SB, byli jednymi z bardziej represjonowanych przeciwników Polski Ludowej, przynajmniej po 1956 roku. Skazani na 25 lat więzienia nie szukali kontaktów z demokratyczną opozycją i byli traktowani gorzej zarówno przez aparat represji PRL, jak i przez większość opozycjonistów dystansujących się od tego rodzaju metod. Wreszcie, nie potrafiący jasno i przekonywająco uzasadnić swojego czynu, coraz bardziej samotni, nie szukający kontaktów, pomocy, wsparcia, nie wpisujący się w żaden z nurtów opozycyjnych i niezbyt precyzyjnie swoją opozycyjność artykułujący zapłacili bracia Kowalczykowie bardzo wysoką cenę za swój gest sprzeciwu i protestu.

Reklama

Dobrze więc się stało, że Robert Mazurek uznał za stosowne przypomnieć we wtorek w DZIENNIKU o ich walce, aby wreszcie upomniała się o nich niepodległa, demokratyczna Polska. Szkoda tylko, że w tak krótkim tekście znajduje się sporo błędów, nieścisłości, przemilczeń, a to co w tekście najsympatyczniejsze i najładniejsze to tytuł ("Zapomniani ponad podziałami”). Nie jest prawdą, że siedzieli w więzieniu "wyłącznie z psychopatami, mordercami, gwałcicielami, najbardziej brutalnymi, agresywnymi przestępcami”. Siedziałem razem z Ryszardem Kowalczykiem na tzw. kwarantannie w Barczewie i siedzieli tam więźniowie izolowani, na ogół szpiedzy, polityczni, więźniowie specjalni jak gauleiter Prus Wschodnich i Ukrainy Erich Koch lub mający dodatkowe procesy w więzieniu, ale nie było to miejsce jakiejś szczególnej represji. Nie można, mimo całkowicie powierzchownych podobieństw, porównywać organizacji znanej jako "Ruch” do działań braci Kowalczyków. Przywódcy "Ruchu” - w tym ja i Andrzej Czuma - zostaliśmy skazani za próbę obalenia ustroju socjalistycznego, wydawaliśmy dwa podziemne pisma (pierwsze chyba od końca lat czterdziestych), sformułowaliśmy postulat obalenia komunizmu w Europie i odbudowania niepodległej, demokratycznej Polski, przywrócenia wolnego rynku (chociaż nawet my z powodów taktycznych nie używaliśmy tego słowa, bojąc się oskarżeń o kapitalizm i mówiliśmy o oddzieleniu ekonomii od ideologii), przywrócenia wszystkich wolności i swobód obywatelskich. Wszystko to zostało zrealizowane po 1989 roku. Zniszczenie przeze mnie tablicy Lenina na Rysach, a także próba spalenia muzeum Lenina w Poroninie oraz wysadzenia w powietrze pomnika to były incydenty w naszej działalności marginalne i niestanowiące o istocie organizacji. Wynoszone z państwowych zakładów pracy powielacze i maszyny do pisania służyły wydawaniu naszych biuletynów, nazywaliśmy to wzorem bojowców OB PPS z 1905 roku - ekspropriacjami. W przypadku braci Kowalczyków mieliśmy do czynienia wyłącznie z krzykiem rozpaczy, dramatycznym protestem.

>>>Przeczytaj, co napisał Robert Mazurek

Słusznie wierzy pan redaktor Mazurek, pisząc, że "ujmą się za nimi (Kowalczykami - przyp. aut.) posłowie Niesiołowski i Czuma”. Ale warto przy okazji przypomnieć, że zrobiliśmy w przeszłości dość dużo dla tych tak okrutnie doświadczonych ludzi i dlatego nie do końca jest prawdą, że zostali zapomniani "całkowicie i przez wszystkich”. Rysiowi Kowalczykowi pomagałem już w Barczewie. Gdy dowiedziałem się zaraz po jego przybyciu na kwarantannę, że jak kalifaktor noszący żarcie psom strażników powiedział Rysiowi, że jego żona oparła się głową o bramę i on wtedy próbował popełnić samobójstwo, to posłałem mu przez strażnika Słonia (jednego z najprzyzwoitszych w Barczewie - żyje do dziś) kawałek kiełbasy z paczki z zapewnieniem, że nie jest tu sam, że są ludzie, którzy o nim myślą i mu będą pomagać. Chodziło o mnie i Andrzeja Czumę. Później w "Opinii”, organie ROPCiO, Andrzej Czuma wielokrotnie upominał się o wolność dla Kowalczyków, a ja, mój brat Marek i Benedykt Czuma tę "Opinię” kolportowaliśmy. Podczas strajków studenckich w Łodzi w lutym 1981 dopisałem do studenckich postulatów postulat uwolnienia Kowalczyków (nie udało się tego zrealizować wobec twardej odmowy przedstawicieli rządu), a potem jako współzałożyciel Komitetu Obrony Więźniów Politycznych walczyłem aż do wprowadzenia stanu wojennego o ich wypuszczenie, kleiłem plakaty, pisałem apele i artykuły w prasie związkowej, zbierałem podpisy, robiłem wydaje mi się wszystko, co możliwe. To samo na Śląsku jako tamtejszy doradca NSZZ "Solidarność” robił Andrzej Czuma. Warto przy okazji przypomnieć wielkie zaangażowanie w sprawę braci Kowalczyków świętej pamięci Romana Zimanda. Dobrze rozumiałem, co musieli czuć bracia Kowalczykowie, obserwując zza murów więziennych festiwal "Solidarności”. Dla nich, tak samo jak dla mojej rodziny, komunizm to musiała być tylko policja, cenzura, kłamstwo, obłuda i podłość, którym wypowiedzieliśmy wojnę. Ja prowadziłem tę wojnę za zło wyrządzone Polsce i zbrodnie popełnione na naszej rodzinie. A potem - po 13 grudnia 1981 - sam już potrzebowałem pomocy.

Jednak wydaje mi się, że zwolnienie z więzienia braci Kowalczyków po 11 i 13 latach, a nie najmniej po 15 (zgodnie z ówczesnym kodeksem), to w jakimś stopniu także zasługa tych wszystkich, którzy o ich uwolnienie walczyli. Z Ryszardem Kowalczykiem spotkałem się w Opolu już jako poseł OKP, był człowiekiem, który pragnął tylko spokoju, czemu trudno się dziwić. Miał dość, o nic nie prosił, nic nie chciał. Nie był złamany, ale widać było, że kilkanaście lat więzienia wywarło nań wielki wpływ. Nie chcę wprowadzać elementów bieżącej polityki, ale to co zrobił w tej sprawie minister sprawiedliwości Lech Kaczyński miało charakter farsy, zamiast kasacji podpisał coś, co było w jakimś stopniu potwierdzeniem komunistycznych zarzutów. Wiem, że Kaczyński chciał wówczas dobrze, ale jednak odpowiada się za swój podpis. Jak widać bracia Kowalczykowie nie mieli szczęścia do braci Kaczyńskich.

Istotnie jednak - jako poseł i senator mogłem z pewnością zrobić dla nich więcej. Postaram się to nadrobić.