Także, bo nie widać poważnych symptomów ekstrapolacji utarczek obojga polityków na wymarzony przez dziennikarzy większy ferment koalicyjny, który mógłby zaowocować zmianą politycznej strategii premiera i wszczęciem starań o przedterminowe wybory parlamentarne. Jest jasne, że taki zwrot stałby się prawdopodobny wówczas, jeśliby mały koalicjant był realną przeszkodą w przeprowadzeniu całościowego i spójnego planu przyspieszonej modernizacji kraju.

Reklama

>>>Przeczytaj więcej o kłótni Eugeniusza Kłopotka z Julią Piterą

Gdy planu takiego nie widać, nie widać też powodu dla dramatyzowania przez premiera wenątrzkoalicyjnych tarć. Na dodatek przewiny, którymi się obarcza nawzajem dwójka polityków, choć prawdziwe po obu stronach, nie wyglądają nazbyt poważnie. A gorączka jaka przy tym obojga ogarnęła i przesada w jaką wpadli (ponoć toczą "spór cywilizacyjny" :) ) całej zwadzie nadaje smak mocno przerysowanego pastiszu.

Ridentem dicere verum. Za wskazówką Horacego, śmiejąc się, możemy jednak opowiedzieć jakąś prawdę. W czasach polityki totalnie reżyserowanej takie chwile, gdy dwójka gwałtowników na się naciera i trochę zakłóca teatralny porządek, mogą być momentami ostrzejszego światła rzuconego na scenę.

Reklama

Z tego właśnie powodu zatarg pani minister z panem posłem jest politycznie interesujący i wart beznamiętnej analizy. Na czym polega istota przewiny pani minister? Że będąc członkiem gabinetu odpowiedzialnym za walkę z korupcją, ot tak sobie, w programie TV rzuca na innego polityka oskarżenia sugerujące, że może on mieć "kłopoty z prawem", przy okazji drwiąc z jego nazwiska.

Jeśliby założyć, że minister Pitera w ramach zadań postawionych jej przez premiera prowadzi badania etycznych standardów interwencji prowadzonych przez posłów, to wiedzielibyśmy o takim planie, odbyłaby się nad nim debata, znalibyśmy wyznaczony zespół urzędników i metodologię przez nich stosowaną, a na końcu poznalibyśmy jakiś raport, którego jakość moglibyśmy ocenić. Wtedy wiedzielibyśmy, że za tą akcją stoi państwo.

Przypadek ten obnaża więc fakt, że prace antykorupcyjne minister Pitery pozbawione są własnej agendy, metody, instytucji. A jej antykorupcyjne wystąpienia są przypadkowymi akcjami ad hoc, popartymi pogłoską albo podejrzeniem, motywowanymi osobistymi albo partyjnymi niechęciami. Że tu po prostu nie ma ani państwa, ani polityki.

Reklama

A na czym polega przewina pana posła? Że zwykł publicznie bagatelizować związki polityków z biznesem, nepotyzm w nominacjach na stanowiska publiczne, nawołując zazwyczaj, żeby nie przesadzać z tymi standardami. Bo jak to mówią - przecież trzeba jakoś żyć i funkcjonować. Całkiem ostatnio taki koncept pan poseł przedstawiał publicznie, broniąc jawnej korupcji nominacyjnej w resorcie rolnictwa. I mając taki pogląd na sprawy nie dostrzegł zapewne ryzyka złamania standardów, gdy wdał się w obronę jednostkowych interesów, być może nawet pokrzywdzonego przez administracyjną głupotę przedsiębiorcy.

Teraz widać wyraźnie, że realne przewiny obojga polityków rozpatrywane same dla siebie są w gruncie rzecz błahe. A ich spór - pełen przesady. Ale widać coś jeszcze. Coś, co nie jest już ani błahe, ani przesadne. Widać to, że przewiny pani minister i pana posła są czytelnymi prefiguracjami największych słabości ich obozów politycznych. Partii rządzącej bez agendy rządzenia. I partii koalicyjnej od targowania dobrych interesów. Jak w komedii dell’arte. Pitera i Kłopotek stali się w swojej zwadzie przerysowanymi typami szablonowymi albo maskami światów, do których należą. To właśnie uczyniło ten zatarg naprawdę ciekawym.