Dla porządku przypomnę przedwyborczą zapowiedź Lecha Kaczyńskiego skierowaną do Donalda Tuska: jeśli wygracie wybory, będę wetował wasze ustawy.

Reklama

Żeby sprawa ograniczała się jedynie do wetowania, nie byłoby problemu - prędzej czy później Platforma znalazłaby na to rozwiązanie. Rzecz w tym, że prezydent usiłuje z tupetem wkroczyć w kompetencje premiera, sytuując się na pozycji samozwańczego kuratora czuwającego nad sposobem prowadzenia przez niego polityki zagranicznej. Początkowo wydawało się, że rzecz cała ograniczy się do blokowania rządowych nominacji ambasadorskich czy generalskich - niebawem jednak i tego było mało. Wkrótce bowiem Lech Kaczyński postanowił osobiście kontrolować premiera na spotkaniach statutowych Unii Europejskiej. Ostatnio wracając z posiedzenia szefów rządów Unii, powiedział co prawda łaskawie, że nie ma nic przeciwko temu, aby Donald Tusk jeździł na te spotkania, ale to on w nich będzie przewodniczył.

Rzecz jest nader istotna - bowiem powodzenie polityki wewnętrznej zależy dziś w znacznym stopniu od funduszy i porozumień europejskich, które w dużej mierze są ustalane właśnie na spotkaniach szefów rządów. We współczesnej Europie mamy dwa systemy władzy: kanclerski i prezydencki. I gdyby prezydent nad Wisłą miał takie uprawnienia jak szef państwa francuskiego, który przewodniczy posiedzeniom gabinetu, sprawa byłaby prosta. Ale u nas szef państwa ma mocno ograniczone kompetencje i jego udział we władzach wykonawczych jest w stosunku do premiera drugoplanowy. Z tym aktualny gospodarz Pałacu Namiestnikowskiego nie chce się pogodzić i w efekcie mamy proces anarchizowania państwa.

Przypomnę, że podobną lekcję z bezprawnego rozszerzania uprawnień prezydenta przeżywaliśmy za prezydentury Lecha Wałęsy. W potocznym języku nosiła ona nazwę falandyzacji prawa - od nazwiska prezydenckiego ministra pana Lecha Falandysza zasłużonego w kwestii poszukiwania precedensów prawnych korzystnych dla jego szefa. Tyle że wówczas obowiązywała tzw. Mała Konstytucja, w której zawarte było takie curiosum jak resorty prezydenckie.

Nowa konstytucja państwa zniosła te dziwolągi prawne. Z powodu jednak niejasnych sformułowań, których czepiają się dziś doradcy prezydenta, i ona pozwala na spory kompetencyjne z urzędem premiera. A w tych Pałac Prezydencki jest bardzo biegły i konsekwentny. W związku z tym przeżywamy co i rusz gorszące sytuacje, jak chociażby ta ostatnia pod hasłem: jakim samolotem prezydent poleci do Brukseli.

Bardzo przy tym wszystkim jest ponure to, że pierwszy obywatel RP, szukając mandatu do uczestnictwa w kolejnym posiedzeniu premierów unijnych, powołuje się na zaproszenie otrzymane od szefa państwa francuskiego. Znamienne, że tzw. Duży Pałac nie dostrzega w tej sytuacji niczego niewłaściwego. Fakt, że prezydent RP dla swej korzyści politycznej zabiega o wsparcie u, było nie było, obcej, choć zaprzyjaźnionej potencji, nie wzbudza na Krakowskim Przedmieściu żadnej refleksji.

I tym oto sposobem ta cyniczna gra o kontrolowanie premiera musi przynieść, wydaje się, jego porażkę. To, że zwycięstwo pana Kaczyńskiego będzie prestiżowym policzkiem dla Polski, nikogo nie porusza. Liczą się igrzyska, których celem jest zwycięstwo - w wyborach za dwa lata.

Reklama

Z drugiej strony jednak jest już czas zadać pytanie: dlaczego premier, będąc z prezydentem w sporze, w aktualnej sytuacji nie do wygrania, decyduje się na to? Lech Kaczyński wypychany drzwiami zwykł, jak wiadomo, wracać nawet przysłowiowym kominem. Stąd sensowność podejmowania z nim tak malowniczych zapasów wydaje się co najmniej wątpliwa. Premierowi można dziś, przyznaję, współczuć - napotkał bowiem na przeciwnika nie do pozazdroszczenia, ale nie można go rozgrzeszać z nieuchronnej klęski. Wszystko bowiem zakończy się migawkami z konferencji, na których zobaczymy obu panów jak wespół w zespół, z mdłymi uśmiechami na twarzach siedzą przy stole obrad. Te fotki potwierdzą, że i tym razem minister Radosław Sikorski będzie musiał się obyć miejscem na zapleczu.

Dochodzę do wniosku, że w tym szaleństwie jednak jest metoda. Prezydentowi, per saldo, chodzi o to, by w końcu wymusić na Platformie ustawę kompetencyjną, dającą jego urzędowi uprawnienia do pełnego kontrolowania rządu.

Na razie premier Donald Tusk ma swą polityczną golgotę. Jest bowiem szantażowany na dwa sposoby: pierwszym jest obietnica prezydenta podpisania traktatu lizbońskiego za większe dla niego kompetencje, a drugim stała się obecność prezydenta na wszystkich posiedzeniach unijnych. Będzie ona z pewnością trwała dopóty, dopóki Platforma nie przyjmie pod jego dyktando ustaw kompetencyjnych.

Nie wykluczam, że ta sytuacja skłoni Donalda Tuska albo do kapitulacji - bo jak długo można się kopać z koniem - albo do wcześniejszych wyborów. Dopiero ich wynik może pozwolić na drastyczne zmniejszenie roli prezydenta. Czas pokaże, czy premier jest zdolny do tak pokerowej zagrywki. Na razie wiadomo, że w tych gorszących zapasach - a w parterze prym w nich wiedzie prezydent - przegrywa Polska. A czasy są, jak wiadomo, ciężkie i wymagają roztropności polityków. Szkoda, że ta prawda nie znajduje zrozumienia.