"Służba Bezpieczeństwa nie osiągnęłaby swojej sprawności bez armii przekupionych TW" - napisał prześladowany za działalność opozycyjną senator Rulewski. Rozumiem, że pomysł dotyczyłby tych, którzy nie zostali przez esbeków złamani czy zaszantażowani, lecz zwyczajnie opłaceni. Tych, którzy - jak wyjaśnia Rulewski - dorabiali sobie, donosząc na kolegów; korzystali z awansów i przywilejów niedostępnych ludziom uczciwym. Jeżeli zastanawiamy się nad odebraniem emerytalnych przywilejów funkcjonariuszom SB, to analogiczne potraktowanie ich tajnych współpracowników wydaje się zrozumiałe. Można wręcz dowodzić, że ich działalność była groźniejsza przez to, że pozostawała niejawna.

Reklama

Na tym jednak oczywistości się kończą, bo ocena tajnej współpracy rzadko jest zero-jedynkowa. Nawet jeśli zakładam, że nikt złamany przez SB nie poszedł do niej na żołd, że prawdziwa ofiara nigdy nie pozwoli się opłacać oprawcom, to muszę przyjmować do wiadomości sytuacje graniczne. Jeżeli złamaniem człowieka jest groźba wobec jego najbliższych, to czy groźba pozbawienia pracy - a więc utrzymania rodziny - też jest już złamaniem? Czy prof. Aleksander Wolszczan, który sam przyznaje, że brał od esbeków podarunki, ale zaraz topił je w Wiśle, i - jak mówi - nigdy nie przyczynił się do niczyjego dramatu zasługuje na obniżenie przyszłej emerytury? Czy wypada czynić założenie, że to wyjazdy zagraniczne w czasach PRL uczyniły z niego geniusza? A może jednak uczciwiej jest przyznać, że do wysokiej pensji i pozycji doszedł przede wszystkim talentem i ciężką pracą.

Jak wycenić paszporty, stypendia, pudełka czekoladek i puszki z importowaną szynką? I dlaczego emeryturę obniżać o 15, a nie o 10 albo 20 proc.?

Takich pytań rodzi się mnóstwo, choć z pewnością miałyby więcej sensu 20 lat temu, kiedy wspomnienia były świeże, a papiery kompletne. Dziś wydaje się, że uczciwe rozliczenie donosicieli - choć słuszne - jest niewykonalne. Grozi utopieniem nas w kolejnej jałowej dyskusji z użyciem argumentów poniżej pasa. Jej ofiarami mogą paść akurat ci najmniej winni. Prawdziwe hieny się wywiną, bo - jak pokazuje doświadczenie - dokumenty o największym ciężarze gatunkowym gubią się najłatwiej.

Reklama

Jednak najistotniejszy krok mamy już za sobą: archiwa IPN są otwarte. Wszyscy poszkodowani mogą dziś zajrzeć do swoich teczek i dowiedzieć się, kto na nich donosił. Moralna satysfakcja musi ofiarom w tej sytuacji wystarczyć, choć może warto rozważyć np. wprowadzenie szybkiej ścieżki sądowej dla rozpatrywania powództw cywilnych przeciwko donosicielom. Rozwiązanie systemowe - w rodzaju obcięcia emerytur - byłoby arcytrudne do przeprowadzenia. Ale dlaczego nie dopuścić do procesów odszkodowawczych - za zmarnowane szanse, utraconą pracę, obniżone zarobki. Zwróćmy przy tym uwagę, że wielu "rozpracowywanych" w ogóle nie chce do swojej teczki zaglądać. Nie potrzebna im wiedza o podłości bliźniego ani tym bardziej rozliczanie go za sprawy sprzed lat. Dlatego chyba punkt wyjścia wszystkich tych rozważań leży w pytaniu, jak bardzo kochamy swego bliźniego i jak bardzo potrzebujemy się na nim mścić, by zaznać spokoju.