Tłumaczenie władz, że wczorajsze zablokowanie kont związku tylko przypadkowo zbiegło się ze zbliżającymi się wyborami w związku, jest tak naiwne, że mogli by sobie nasi politycy je darować. Nie ma sensu kręcić i robić ludziom wody z mózgu. Gra jest czytelna, strony konfliktu są zdefiniowane. Wiadomo, o co chodzi. Teoretycznie ta wojna jest sprawiedliwa, a cel szczytny. Wysadzić w powietrze układ rządzący polską piłką od kilkudziesięciu lat. I mniejsza z tym, że najpewniej rządem nie kieruje autentyczna troska o dobro naszej kopanej, ale zwykła polityczna kalkulacja. Trudno przecież mieć pretensje do polityków, że podejmują polityczne decyzje, byleby tylko coś przy okazji dla kraju ugrali. Śmiało można oceniać jednak styl, w jakim prowadzona jest ta kampania.
Widać wyraźnie, że właśnie wkroczyliśmy w jej drugi etap. Pierwszy zakończył się absolutną klęską i bezwarunkową kapitulacją gabinetu Donalda Tuska. Wymachiwanie szabelką w starciu z czołgiem, jaki miała do dyspozycji piłkarska federacja (czytaj: wsparcie władz światowej federacji), okazało się tyleż romantyczne, co żałosne w skutkach. Polskie władze dawno nie były tak upokorzone przez żadne obce mocarstwo. A przecież FIFA i UEFA to jednak tylko organizacje skupiające uczestników jednej z gier zespołowych. Wystarczyło, że Blatter i Platini pogrozili palcem, a minister Drzewiecki musiał odwoływać kuratora z PZPN jeszcze szybciej, niż go tam ulokował. Nie udało się na otwartym polu walki, więc siły rządowe postanowiły się przegrupować. Zaczaiły się w lesie i stosują walkę partyzancką, atakują zza krzaka, stosują metody zbójeckie. Z całym szacunkiem, ale co to znaczy, że politycy ogłaszają, że już w poniedziałek urząd skarbowy zablokuje konta PZPN? Dwa lata w związku trwała kontrola i nagle właśnie teraz poznaliśmy jej rezultaty? W dodatku zanim dotarły do samych zainteresowanych. Wójcik skuty w kajdanki akurat w tym czasie to też pewnie zbieg okoliczności. I jeszcze niedawny pociąg jadący z działaczami PZPN do wrocławskiego sądu i prokuratury to wyłącznie efekt strategii działania tych instytucji.
W takie bajki, choćby powtarzał je premier czy jakiś minister, nawet dzieci nie uwierzą. Cieszę się, że rząd dostrzega problem, jakim jest stan polskiej piłki, ale trudno klaskać, widząc sposób, w jaki zabiera się za jego naprawianie. Nawet jeśli założymy, że będzie sukces, a minister umieści na stanowisku prezesa PZPN swojego człowieka, to niesmak pozostanie. W demokratycznym państwie rząd nie może działać na granicy prawa, a nawet go przekraczać wobec niezależnych organizacji. Jakie by one nie były.
A jak będzie wyglądać nasza władza, jeśli Blatter i spółka znowu się postawią? Stwierdzą, że mają dość wojny PZPN z polskim rządem i zagrożą odebraniem nam organizacji Euro? Obraz kapitulacji polskiego rządu w starciu z światową federacją mamy doskonale w pamięci. I jakoś na razie trudno wyobrazić sobie inny.