Z Mongołami mamy rzeczywiście stosunki bliskie od stuleci. Zaczęło się od wizyty przyjaźni w XIII wieku, na trasie której był i Sandomierz, i Kraków, a która zakończyła się spotkaniem bilateralnym pod Legnicą. Niestety nasi praszczurowie skutecznie zniechęcili wówczas braci Mongołów od wizyty na Zachodzie, a szkoda, bo pewnie mieli oni ochotę na odwiedzenie paryskich bistro i wieży Eiffla, a i Francuzom się należało. Koniec końców efektem pobytu naszych mongolskich przyjaciół było rozpropagowanie w Polsce łucznictwa, paluszki "Lajkonik" oraz rozdzierające serca i przeszywające ciała sceny pożegnań, kiedy to ekipy Azjatów opuszczały gościnne małopolskie wioski.
Później było różnie, aż przyszedł ustrój szczęścia powszechnego, dzięki któremu wylądowaliśmy w jednym obozie, by nie powiedzieć - łagrze. Po jego upadku przyjaźni nikt nam nie dekretował, a pożytki z kontaktów z Mongołami błyskawicznie odkryli nasi przedsiębiorczy rodacy. Bynajmniej nie ograniczały się one do popijania kumysu - sfermentowanego kobylego mleka, od którego gorsze jest tylko sfermentowane mleko wielbłądzie, którym również raczono mnie na środkowoazjatyckich stepach. Szczerze prezydentowi Kaczyńskiemu współczuję, choć ponoć są i Polacy, którzy w kumysie gustują, ale to pewnie ci sami, którzy gustują w wodzie brzozowej i denaturacie.
Wróćmy jednak do rodaków, którzy szybko odkryli, że na współpracy z Mongołami da się zrobić biznes i na początku lat 90. w Ułan Bator osiedliła się ich całkiem spora kolonia. Handlowali z Chinami, Rosją, Mongolią i byli ponoć - nie licząc Chińczyków - największą grupą cudzoziemców w mongolskiej stolicy. Miasto to nie ma jednak szczęścia do polskiego MSZ, które z uporem maniaka likwiduje tamtejszą ambasadę. Naszym dyplomatołkom wpadło to widać w nałóg, albowiem zlikwidowali ją już na początku lat 90. Kiedy okazało się, że to średni pomysł, utworzono ją na nowo i trwała sobie aż do czasów Radka Sikorskiego.
Pan minister, którego kolekcja butów dorównuje już pewnie zasobom Imeldy Marcos, ambasadę w Mongolii postanowił zlikwidować. Mongołowie, imaginujcie to sobie państwo, chodzą fatalnie obuci i minister kontaktów z nimi sobie nie życzy. Żeby go przekonać do pozostawienia placówki, musieliby podesłać mu na al. Szucha jakąś wyborną buteleczkę kumysu. Rocznik 1963 - urodzin ministra - byłby akurat.