W życiu każdego polityka przychodzi czas, kiedy trzeba zostać Brutusem (jeśli się jest gwiazdą wschodzącą) tudzież Stalinem z 1938 roku. Znany z predylekcji do Josifa Wissarionowicza Jarosław Kaczyński tę ostatnią rolę przyjmuje chętnie. Niestety czasy się zmieniły, nikt nie znika bez śladu, nikogo nie da się ze wspólnych zdjęć wymazać. Męczyć się trzeba, użerać, katować, a w dodatku wszędzie węszą media. Wycinanie ze zdrowego pnia partii Dorna zajęło prezesowi blisko rok, pomniejszych - dobry kwartał.
Jakże inaczej ma Tusk! Co który wyrośnie ponad przeciętną, wzbije się na autonomię, to zwyczajnie spotyka go pech. A to się nagle okaże, że za późno wstaje i tenorem być nie może, a to przypadkiem media dowiedzą się, że - jak połowa posłów - w biurze progeniturę zatrudnia, tudzież ktoś im szepnie, iż nieużytki lasem obsadza, a to wreszcie żonę ma nie z tej partii co trzeba. No pech straszliwy. Koszmarny, niezawiniony przez nikogo pech, dmący tak, że łby urywa.
Regularność, skuteczność i zagadkowa celność tego pecha skłonić powinna naukowców do badań. Dziwny to pech, nieszczęśliwy zbieg okoliczności, którego ofiarę tak łatwo można przewidzieć. Ot Radosław Sikorski, niepomny ostrzeżeń w sondażach samego premiera prześcigał, górował nad nim wzrostem, owłosieniem, angielszczyzną. I, cóż za pech straszliwy, Sikorski przeczytał właśnie o sobie w „Newsweeku” pamflet tak okrutny, że nawet autorowi tych słów, w złośliwościach zaprawionemu, gębę ze zdumienia otworzyło. Dowiedział się o sobie minister dyplomacji, a z nim świat cały, że jest żałosnym skąpcem, małostkowym zawistnikiem, snobem etc.
Kiedy w podstawówce graliśmy w piłkę ręczną, drugoroczny kolega z naszej klasy miał pewny sposób na bramkarza. Po prostu pierwszy rzut z bliska był zawsze w niego - tak żeby chłopak poczuł, co spotkać go może, jeśli będzie bronił zbyt ochoczo. Z fair play nie miało to nic wspólnego, ale jakie było skuteczne! Trafiony takim ostrzegawczym rzutem bramkarz zwykle gra jeszcze, udaje, że nic się nie stało, wyjdzie mu nawet kilka parad, ale wie dobrze, że nie warto nadmiernie ryzykować, bo po następnym rzucie z boiska go zniosą.
Autorzy „Newsweeka” przyrzekać mogą, że po prostu napisali artykuł i ja im szczerze wierzę. Ale nie Sikorski. On czuje, że właśnie urwało mu stopę, a to były tylko kapiszony. Już nie zaszaleje, będzie ostrożny. On już wie, że spotkał go ów słynny Pech.