Jaki miałby być rok 2009 według Kaczyńskiego? W styczniu Prawo i Sprawiedliwość ogłasza nowy program przygotowany w Klarysewie de facto przez jedną osobę - prezesa. PiS przedstawia się na hucznym kongresie jako partia poważna i odpowiedzialna, ale równocześnie radykalna, kwestionująca rządy establishmentu podminowane strachem zwykłych Polaków przed kryzysem gospodarczym.
Kaczyński mówi twardo o egoizmie prezesów banków, a jego język nakłada się na język niepokoju o kształt współczesnego liberalnego kapitalizmu, który od miesięcy pobrzmiewa w wystąpieniach kontestatorskich profesorów, ale i najpotężniejszych światowych polityków.
Kaczyński: sen o władzy
Oczywiście najwięcej miejsca lider opozycji poświęca krótkowzroczności liderów PO, którzy zaledwie dwa miesiące temu twierdzili, że kryzysu nie ma i nie będzie. Przypominają o tym zresztą telewizyjne reklamówki wyprodukowane za pieniądze PiS. Pokazują one premiera, który jesienią 2008 z błogim uśmiechem oskarżał PiS o sianie zamętu. Tymczasem w roku 2009 spada produkcja, rośnie bezrobocie, nikt nie bierze kredytów pomimo spadających stóp procentowych, a z Anglii, Irlandii i innych krajów wracają Polacy wygnani przez tamtą sytuację ekonomiczną. Wracają w zgoła innych okolicznościach niż te, które zapowiadał Tusk w swoich przedwyborczych i powyborczych wystąpieniach.
Do wiosny niezadowolenie zmienia się we wrzenie. Drobny konflikt płacowy na kolei zatrzymuje pociągi, zwłaszcza że kolejarze wciąż są rozdrażnieni pozbawieniem części z nich wcześniejszych emerytur. Wojna strajkowa przenosi się na kolejne branże, gdy tylko rząd napomyka o możliwości uelastycznienia kodeksu pracy. Wreszcie wielkie demonstracje pustoszą ulice Warszawy zupełnie jak wystąpienia greckich studentów. Czar Tuska już nie działa, za to sondaże Platformie spadają coraz szybciej. Aby ratować choć część swojego stanu posiadania, premier godzi się na wcześniejsze wybory do parlamentu połączone z wyborami europejskimi. I przegrywa minimalnie. Nowy rząd tworzy Jarosław Kaczyński. Nominację wręcza mu po raz drugi w życiu brat prezydent, który równocześnie wspina się w górę po słupkach poparcia w sondażach prezydenckich. Nieprzypadkowo od miesięcy piętnował politykę gospodarczą rządu w orędziach, a w swoim pałacu urządził nieformalną kwaterę dla związkowych liderów.
Możliwe? Tylko w teorii. W praktyce bardzo mało prawdopodobne. W historii Europy wielkie strajki zmiatały w przeszłości rządy - na przyklad konserwatywną ekipę Edwarda Heatha w Anglii u schyłku lat 70. Ale dziś to już raczej scenariusz anachroniczny, zwłaszcza w Polsce, gdzie największe kłopoty ekonomiczne nigdy nie wyganiały ludzi na ulice w skali masowej. Można sobie wyobrazić obrzucanie kancelarii premiera fragmentami płyt chodnikowych przez jakąś szczególnie zdeterminowaną grupę, ale część związków zawodowych zachowa się tak, jak zachowuje się już dziś - będzie szukała ratunku dla swoich miejsc pracy raczej w obniżaniu płac niż wywracaniu rządu. W takiej sytuacji nawet tracąca poparcie Platforma Obywatelska okopie się w parlamencie, czekając lepszych czasów. A w inny sposób niż przedwczesne wybory Kaczyńscy już na pewno nie odpędzą jej od władzy. Nie zrobią tego w szczególności normalną drogą parlamentarną wspólnie z PSL i lewicą. Po prostu dlatego, że PiS-owski współczynnik koalicyjności jest nieodległy od liczby zero.
Tusk: sen o niczym?
To wymyślone przeze mnie marzenie Kaczyńskiego. Były premier zapewne mu zaprzeczy, bo żaden polityk nie przyznałby się, iż wygląda z nadzieją kryzysu uderzającego w jego wlasnych rodaków. A o czym mógł marzyć na przykład podczas świątecznego wytchnienia w Trójmieście premier Donald Tusk?
Jego marzenia powinny być całkiem nieskomplikowane. Tusk myśli dziś z pewnością o jednym. O tym, jak byłoby pięknie, gdyby następny rok nie różnił się od tego, który mija. No może jeszcze o tym, że wybory prezydenckie przydałyby mu się gdzieś na początku 2009 roku. Wtedy wygrałby je na pewno. Kto wie, czy nawet nie w pierwszej turze, jak Aleksander Kwaśniewski w 2000 roku.
O ile hipotetyczne - przypomnijmy raz jeszcze - marzenie Jarosława Kaczyńskiego ma małą szansę na spełnienie, o tyle równie hipotetyczne marzenie Tuska to czysta fantasmagoria. Rok 2009 będzie zasadniczo odmienny niż 2008. W niczym nie będzie go przypominał.
Zapewne Polacy nie staną przed pustymi bankomatami ani w kolejkach po darmowe zupy jak w latach 30. Ale rzeczywiste prognozy spowolnienia wzrostu są bardziej pesymistyczne niż oficjalne rządowe zapowiedzi. W budżecie może zabraknąć nawet 20 miliardów złotych! Już dziś wiadomo, że realne dochody z akcyzy czy z VAT są grubo poniżej przewidywań. Przystosowanie ustawy budżetowej do nowej rzeczywistości będzie zapewne pierwszym mocnym akordem nowej rzeczywistości. Nawet jeśli w styczniu, lutym będziemy się jeszcze emocjonowali telewizyjnymi rytualnymi kłótniami miedzy posłami Tadeuszem Cymańskim i Pawłem Grasiem. Albo najnowszym happeningiem posła Janusza Palikota.
Teatr dwóch i pół aktora
Dlaczego skupiam tyle uwagi na marzeniach Kaczyńskiego i Tuska? To proste. W ostatnich latach polityka stała się w dużej mierze teatrem dwóch aktorów. Gdy szukam najbardziej charakterystycznej ilustracji roku 2008, znajduję ją w listopadowej debacie nad drugim expose premiera. Donald Tusk przemawia. Długo i rozwlekle, jak zawsze, gdy chce się wydać Polakom merytorycznym. Potem na sejmową salę wkracza Kaczyński, żeby powiedzieć swoje. Tusk mu natychmiast odpowiada, lider PiS znów wbiega na trybunę, aby pod pretekstem sprostowania mieć ostatnie słowo. Obaj stają się złośliwi i błyskotliwi. Trochę bawią się sytuacją, a trochę ich ona zjada.
Obie partie - PO i PiS - zostają podczas tej debaty sprowadzone do roli zwartych klak, które jak na komendę klaszczą, a w końcu wstają z miejsc, aby nagrodzić swojego lidera dodatkową owacją, a może i koszem kwiatów jak po udanym spektaklu. Wszyscy inni - lewica, ludowcy - to już tylko statyści, na których przemówienia nikt nie czeka, których tysięcznych zastrzeżeń do zastrzeżeń nikt nie słucha. Wszystko rozgrywa się między tymi dwiema postaciami - ich zamiarami, pretensjami, unikami, fobiami, przede wszystkim na siebie nawzajem. Trzecim aktorem jest jeszcze nieobecny podczas tej debaty prezydent. Ale ze względu na nierozerwalne więzi z liderem PiS to co najwyżej pół aktora bez większej skłonności, aby powiedzieć coś nieuzgodnionego.
Ten teatr dwóch, może dwóch i pół aktora, będzie trwał także i w przyszłym roku. Pod tym względem nic się (jeszcze?) nie zmieni. Jest bowiem solidnie chroniony. Wałem budżetowych pieniędzy dla głównych partii, ale i nawykami Polaków. Wystarczy przejrzeć dowolne internetowe forum, aby zobaczyć, jak bardzo ten podział rozpalił - oczywiście w proporcjach niekorzystnych dla zwolenników PiS - niemal już popkulturową wyobraźnię zwykłych Kowalskich. Zmienić to może dopiero kataklizm. A ten kataklizm dopiero się zaczyna.
Gdy oglądaliśmy obu podczas listopadowej próby generalnej w Sejmie, trudno było u obu solistów dostrzec świadomość nadciągającej apokalipsy. Tusk kokietował swoją polityką drobnych kroczków, trochę się kajał, trochę obwiniał opozycję. Kaczyński atakował Platformę jako partię sprzyjającą narodowej dezintegracji Polaków. W obliczu kryzysu, o którym skądinąd wspominano nader często, oba języki wydawały się dziwnie nieadekwatne, kojarzące się z namiętną debatą pod wulkanem, który zaraz wybuchnie. Ale przecież obaj liderzy są inteligentni, obaj są w stanie łatwo się przestawić. I z pewnością od stycznia przyszłego roku będą musieli się przestawić. Bo przestawi się cała Polska.
Początek polityki prawdziwej
Tuskowi w ostatnim roku zarzucono po wielekroć unikanie realnej polityki, a nawet krzewienie złudzeń o jej definitywnym końcu. Sam porównałem go złośliwie do postaci prezydenta galaktyki z filmu "Autrostopem przez galaktykę" według kultowej powieści Douglasa Adamsa. Ten przystojny (choć dwugłowy, kosmos ma swoje prawa) młodzieniec wygrał wybory dzięki swojemu wdziękowi, później jednak nikt się z nim nie liczył, on zaś sam bardzo starał, aby nic od niego nie zależało. Na planecie biurokratycznych stworów Dogonów traktowany był tylko jak uciążliwy petent.
To porównanie po części krzywdzące. Prezydent galaktyki to debil, który wydaje rozkaz zniszczenia Ziemi przekonany, że podpisuje autograf. Tusk to polityk bystry, niewyzbyty politycznych przekonań, a nade wszystko z niezłym społecznym słuchem. Co więcej, pod koniec roku premier pokazał inne oblicze. Lidera zdeterminowanego przynajmniej w walce o jeden starannie wyselekcjonowany cel - reformę pomostowych emerytur.
A jednak trochę będę się upierał. Wiara Tuska w to, że Polacy oczekują bardziej na przywódcę będącego sympatycznym dodatkiem do państwa niż na twórcę realnej polityki, nie jest niczym wymyślonym. On sam dawał temu wyraz w wywiadach i postępował zgodnie z tą zasadą względnie konsekwentnie. W przyszłym roku stanie wobec wyzwań, które zmuszą go do porzucenia taktyki bycia lukrowaną ozdóbką na politycznym torcie.
Jego sytuacja jawi mi się jako uwikłana w paradoks. W pierwszych miesiącach jego układ rządów będzie się ciągle raczej domykał, niż ulegał erozji. Z pewnością PO przechwyci razem z lewicą publiczne media. Samobójczy zamęt w szeregach obecnych władz TVP, a wcześniej radia, tylko ułatwi taki skok. Całkiem możliwe, że i na rynku prasy ukształtują się, po części na skutek kryzysu, bardziej korzystne proporcje. Głosy krytyki wobec rządu staną się raczej cichsze niż głośniejsze. Co więcej, Platforma ma wszelkie dane, aby wygrać - co prawda nieznacznie - czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Będzie to symboliczne ukoronowanie ciągu triumfów Tuska. A co potem? Potem zaczną się schody.
Oczywiście kryzys to również okazja do wytłumaczenia braku tego czy innego sukcesu. Na przykład gdy wszystko zwalnia, trudniej budować autostrady i stadiony na Euro 2012. Można nawet próbować się wykręcać od reform, których nie przeprowadziło się w latach tłustych. Jest to jednak na dłuższą metę droga donikąd.
Gdy w budżecie zacznie brakować pieniędzy na pozycje, które jeszcze wczoraj premier gwarantował własnym słowem, pytania o ciążące nad budżetem emerytury mundurowe albo o KRUS będą zadawać się same. A co ważniejsze nie ma co liczyć na taryfę ulgową w rozliczaniu doraźnych antykryzysowych przedsięwzięć. Nawet nie przez publicystów pocieszających Tuska, jak redaktorzy "Polityki", że nie jest Kaczyńskim, więc zasługuje na wyrozumiałość. Przez samych Polaków.
Czy odpowiedzią na kryzys miałyby być radykalne cięcia w podatkach czy tanio zorganizowane i umiejętnie rozlokowane roboty publiczne? Każda taka kuracja wymaga szybkich decyzji zdeterminowanego centrum dowodzenia. A na razie determinację można przypisać tylko wiecznie przepracowanemu Michałowi Boniemu. A w przypadkowych, choć często wielogodzinnych pogawędkach premiera z tymże Bonim czy z ministrem finansów Jackiem Rostowskim trudno się doszukać zaczynu antykryzysowej burzy mózgów. Nic dziwnego, że dziś jedyną odpowiedzią na kryzys jest niejasno wyrażane przez premiera przekonanie, że w budżecie są rezerwy, aby dalej ciąć wydatki.
Jutro będzie być może zmuszony mowić coś innego. Premier stanie przed egzaminem, czy chce tego, czy nie. Także egzaminu z przebudowy własnego rządu, nawet jeśli nadal upiera się, że lepszych ministrów na rynku nie znajdzie. Pierwszą okazję ma już w styczniu, gdy można jeszcze udawać, że przegrupowanie jest nie wymuszone przez okoliczności. Opieszałych współpracowników wyekspediować choćby na listy do europarlamentu, a zbieraninie przypadkowych ludzi, których głównym zadaniem było niepsucie premierowskiego samopoczucia, nadać zwartość wojskowego oddziału.
Czy stać na to Tuska? Tuż po przyjściu na swój nowy urząd, powiedział pewnemu skarżącemu się urzędnikowi: "Muszę panu powiedzieć, że niczego tak nie lubię jak kłopotów". Jeśli jednak ulegnie tej filozofii, kłopoty przyjdą same - w roku 2010, gdy czeka go najważniejsza w życiu rozgrywka, drugie podejście do prezydentury. W przypadku przegranej Tusk przestanie być definitywnie jednym z dwóch aktorów na scenie polskiej polityki, a my zapamiętamy go głównie jako sympatyczną przerwę w historii.
Rzecz w tym, że Tusk nie chce być tylko przerwą w historii. I że potrafi się zmieniać jak mało kto. Ta jego kolejna zmiana będzie głównym politycznym tematem roku 2009. Że nastąpi - tego jestem pewien.
Przetarg na partię protestu
Co zabawne, na pierwszy rzut oka Jarosław Kaczyński nie musi się aż tak bardzo zmieniać. Wystarczy, aby trochę zmienił temat. Bo to, co się zdarzy w przyszłym roku, będzie potwierdzeniem jego naturalnego pesymizmu. Nawet jeśli prezes PiS nie poda prawidłowo szczegółowej diagnozy dotyczącej kryzysu, to od dawna przewidywał, że pod rządami Platformy nie może spotkać Polaków nic dobrego. A co więcej, Kaczyński może nawet podawać diagnozy cząstkowo prawdziwe. Interesuje się nie tylko polityką, ale i ekonomią, śledzi - pobieżnie, ale śledzi - zachodnioeuropejskie debaty, umie mówić ze swadą o zjawiskach z dziedziny makroekonomii. I wie, że w Polsce lada chwila, w warunkach kryzysu może być rozpisany przetarg na to, kto będzie w Polsce na kilka najbliższych lat partią społecznego protestu.
W latach 2005 - 2008 było zapotrzebowanie na protest polityczny: najpierw przeciw niegodziwościom III RP, potem wypaczeniom ery rządów PiS. Prosperity wydusiła za to protest społeczny - to ona, a nie tylko zręczne manewry Kaczyńskiego wyeliminowały Leppera. LPR zamknęła usta innym potencjalnym kontestatorom. Teraz ten czas się kończy. Pomruki Kaczyńskiego w imieniu Polski plebejskiej jeszcze dziś, kiedy nieomal wszyscy nauczyli się aspirować do klasy średniej, dość bezpłodne, mogą już jutro być w cenie.
Nawet to, co wydawało się największym obciążeniem PiS - odwoływanie się do antyeuropejskich emocji - nabierze być może nowego blasku, choć dziś wydawało się tylko jałowym manewrem na rzecz imperium ojca Rydzyka. To prawda, Polacy są wciąż narodem euroentuzjastów i nawet w czasie kryzysu będą patrzyli na Unię jako na źródło nadziei - dlatego to PO wygra prawdopodobnie wybory europejskie. Ale wielka depresja stanie się równocześnie czasem wojujących nacjonalizmów ekonomicznych uprawianych na potęgę przez wielkich ze starej Unii - Francję czy Niemcy. Retoryka w obronie "narodowego interesu" stanie się naturalna i nie będzie już tak bardzo kłuła polskich uszu. W każdym razie nie uszy 90 procent jak dziś.
Czyżby Kaczyński miał odnaleźć sens istnienia własnej partii tak problematyczny przez ostatni rok? Czyżby rację miał politolog z Katowic Marek Migalski stawiający przed prezesem ograniczone zadania - wziąć za twarz kolegów, dać satysfakcję 15 procentom przekonanych wielbicieli i czekać na lepsze czasy? Czyli na moment, gdy PO się wyłoży?
Na początku tej kadencji Michał Kamiński, jeden z najbystrzejszych polityków tego obozu, przekonywał Lecha i Jarosława Kaczyńskich, że przed nimi jedna droga: konsekwentne postawienie na program radykalny: socjalny, roszczeniowy, powiedzmy wprost - lewicowy. Bo tylko to gwarantuje temu obozowi przyszłość. Symboliczne spory o historię czy nawet niesymboliczne wystąpienia przeciw korporacjom czy oligarchom miały już nie wystarczyć. Były zbyt abstrakcyjne dla przeciętnego Polaka.
Czy dziś Jarosław Kaczyński jest gotów na taką przemianę? W 2001 roku podczas pisania pierwszego programu PiS parł do zapisu kwestionującego sens istnienia giełdy. Powstrzymali go bardziej wolnorynkowi koledzy. Dziś pewnie by już tego nie powtórzył. Ale jest w nim potencjał radykała. Kontestującego reguły gry nie tylko postkomunistycznego biznesu (a ten polski staje się coraz mniej postkomunistyczny, coraz bardziej globalny), a po prostu biznesu. W duchu, którego nie powstydziłby się Sławomir Sierakowski, tyle że równocześnie językiem dostosowanym do rzecz zwykłych konserwatywnych Polaków. Zwłaszcza z prowincji.
Ale Kaczyński zachował też sporo linków łączących go z wizerunkiem partii umiarkowanej i odpowiedzialnej. Wizerunkiem kultywowanym wbrew pozorom także podczas dwóch lat rządów, gdy symbolem polityki ekonomicznej jego ekipy stała się Zyta Gilowska. Gilowska kasująca podatek spadkowy, obniżająca podatek dochodowy i składkę rentową, wreszcie powtarzająca do znudzenia śpiewkę o budżetowej równowadze. Dziś byłej pani wicepremier w polityce już nie ma. ale pozostały po niej nawyki - wielu osób z PiS i samych Kaczyńskich. Nawet prezydent, stary związkowiec wetujący ustawę o pomostowych emeryturach, uzasadniał swój sprzeciw nie obroną przywilejów rodem z socjalizmu, ale koniecznością systemowego uregulowania problemu.
Zapraszamy do finału w 2010
Czy Kaczyńscy, odbierani przez wielu Polaków jako część politycznego establishmentu, są gotowi odegrać rolę liderów społecznego protestu? Odpowiedzi warto szukać i w ich niespokojnych wypowiedziach, i w do tej pory nieznanym klarysewskim programie. Czy ich ewolucja w tym kierunku dopełniłaby proces budowania polskiej sceny politycznej? Mielibyśmy lewicę i prawicę pasującą do kształtu polskiego społeczeństwa. Wbrew pozorom nie najgorsze rozwiązanie.
Niezależnie od tego, jak lider PiS i jego brat prezydent daleko posuną się w tym eksperymencie, warto im przypomnieć, że współczesna lewica bywa równie często formacją odpowiedzialną za kształt publicznych finansów co skora do odgrywania roli skrzynki żalów rozmaitych środowisk. Ale jest i inna poważna wątpliwość. Wiara Kaczyńskich, że wystarczy być socjalnym i czekać na ciężkie czasy. może się okazać złudna. Niezależnie od tego, jak przekonująco brzmiałyby memoriały Michała Kamińskiego.
Jeśli przyjmiemy, symbolicznie, że nowymi liderami buntu mieliby być przybysze z Anglii czy Irlandii, będzie to bunt trochę inny niż plebejska rebelia, która utorowała drogę Lepperowi czy nawet podtrzymywała długo dobrą passę postkomunistów. Niekoniecznie też będzie on pasować do partii Kaczyńskich w jej obecnym kształcie. Czy dla tych ludzi wiarygodnym będzie lider narzekający tonem zrzędliwego wuja na internautów popijających piwko (jedna z największych wpadek minionego roku!)? I partia, której posłowie eksperymentują z całkowitym zakazem in vitro? Nie znam dziś jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Kto miałby być organizatorem socjalnego buntu, jeśli nie Kaczyńscy? Nowa lewica Sierakowskiego? Modernizacyjni liberałowie sprawniejsi od Tuska (choć także pozbawieni jego słuchu społecznego i wdzięku)? Dziś żadna z tych odpowiedzi nie brzmi przekonująco. Kaczyński i Tusk mogą śnić swoje sny jeszcze względnie bezpieczni - pierwszy dlatego, że jego pozycja pierwszego kontestatora jest słabo zagrożona, drugi, ponieważ zdaje mu się, iż potrafi rozładować kontestację paroma dość prostymi sztuczkami. Ale ten sen stanie się wkrótce coraz bardziej nerwowy. Los obu panów rozstrzygnie się najprawdopodobniej w roku 2010. I żadna najefektowniejsza nawet wojna o samolot nie zdoła tego zmienić.