Starzy polityczni wyjadacze bardzo rzadko traktowali go jako niebezpieczną konkurencję. Naśmiewali się z jego naiwności, braku orientacji w problematyce innej niż zdrowotna, przypadkowości działań. Wreszcie nieuczestniczenia w wielkiej personalnej grze o wpływy i stanowiska. Rzeczywiście kilka razy był o krok od politycznego szamba. Nigdy jednak nie wdepnął w nie. A dziś to, co jest uznawane za objaw jego politycznej ignorancji, można uznać za zalety, których dotkliwie brak w polskiej polityce. Bo gdyby w niej było więcej ludzi takich jak Zbigniew Religa, to z pewnością byłaby lepsza.

Reklama

>>> Zaremba: lekarz z powołania, polityk z przypadku

POLITYCZNY CELEBRYTA

Siedem lat temu Jarosław Kaczyński, wówczas polityk świeżo wydobywający się z politycznego marginesu, dość lekceważąco opisywał znaczenie Zbigniewa Religi: "Profesor Religa nie orientował się wtedy dobrze w kwestiach polityki, dlatego niefortunnie przystał do BBWR. Dzisiaj jest na pewno lepiej zorientowany, ale trudno mi się o jego poglądach wypowiadać. Widzę w nim przede wszystkim znakomitego kardiologa i organizatora służby zdrowia, który uratował wiele istnień ludzkich. Aktywne uczestnictwo w życiu politycznym wybitnych jednostek i autorytetów spoza świata polityki uważam za spadek po poprzedniej epoce, kiedy nie było elit politycznych i ich rolę pełnić musiały elity intelektualne, artystyczne itp. Światowa praktyka pokazuje, że z polityką lepiej radzą sobie zawodowi politycy" – mówił Kaczyński „Rzeczpospolitej”.

Reklama

>>> Kumoch: Religa samotny wobec wieczności

„Spoza świata polityki” – czy dziś Kaczyński powtórzyłby tę frazę? Po tym jak Religa okazał się być perłą w jego premierowskiej koronie? Bo niezależnie od oceny realnych dokonań ministra zdrowia trzeba stwierdzić, że popularny kardiolog ocieplał wizerunek powszechnie krytykowanego rządu. I czy powtórzyłby tę opinię po tym, jak w obecnej kadencji Sejmu krytyka Religi wobec propozycji minister Ewy Kopacz okazała się jedną z najbardziej bolesnych porażek rządu?

Słowa Kaczyńskiego pokazują jednak, że przez lata Religa był traktowany jako ktoś w rodzaju politycznego celebryty. W klasycznym sensie słowa – bowiem w polityce był znany z tego, że jest znany. Rzeczywiście przez całe lata nieporadnie, choć jednak bez większych kompromitacji, uczył się polityki. Ostatnie trzy lata pokazują, że jednak jej się nauczył. Niejeden zawodowy polityk może mu zazdrościć sukcesów i uczyć się od „amatora”.

Reklama

ŚLĄZAK Z ŻOLIBORZA

W grudniu skończył 70 lat. W powszechnej świadomości funkcjonuje jako Ślązak. Kojarzy się z Zabrzem, gdzie pracował w klinice, w której wykonał pierwszy w Polsce przeszczep serca, gdzie zażarcie kibicował tamtejszemu Górnikowi. W istocie nie pochodził ze Śląska, choć bardzo zżył się z regionem. Naprawdę wychował się na Żoliborzu. Rodzice byli nauczycielami, ojciec nawet dyrektorem dobrego warszawskiego liceum. Tu chodził do szkół i ukończył Akademię Medyczną.
Wiadomo, że nie zostałby najsłynniejszym polskim kardiologiem, gdyby nie praktyczny zmysł jego rodziców. To oni najpierw przypilnowali, by ich chuliganiący syn, uczestnik licznych bójek i wagarów, przeszedł pełen edukacyjny cykl i zdał maturę. To nie było pewne, bo nie był dobrym uczniem. Za niego zdecydowali też o kierunku studiów. Gdyby Zbigniew miał sam wybierać, to poszedłby na filozofię. Ten kierunek interesował go jeszcze jakiś czas potem, bo – jak wspominała jego żona Anna Wajszczuk-Religa – chętnie o tym dyskutował, gdy poznali się na studiach.

>>> Jestem dumny z mojego życia – mówił Religa w ostatnim wywiadzie dla DZIENNIKA

Później jednak nie narzucał się nikomu z dyskusjami na ten temat. W latach gdy był już ogólnopolską sławą, jako swe pasje podawał dwie mniej wyrafinowane rozrywki: kibicowanie futbolowi i wędkarstwo. Oddawał się im z dużym zapałem. Górnik Zabrze nadał mu tytuł honorowego kibica. A za rybami jeździł aż na Wyspy Zielonego Przylądka, by łapać tam 300-kilogramowe marliny. Nie oznaczało to intelektualnego regresu – pozostawił po sobie kilkaset artykułów naukowych i trzy podręczniki kardiologiczne. A ostatnie wywiady, już w obliczu końca, pokazywały, że profesor miał starannie przemyślane problemy ludzkiej egzystencji.

Dla niego to nie była tylko teoria, ślad po młodzieńczym zainteresowaniu filozofią. To prędzej skutek tego, że od początku kariery lekarskiej obserwował rozwój polskiej kardiologii. Jej początki, jak sam wspominał, był koszmarne – jeszcze w latach 80. umierał prawie co drugi operowany pacjent. Dziś, jak mówił w jednym z ostatnich wywiadów, szansę przeżycia ma prawie każdy – dokładnie 97 proc. pacjentów.
Religa tuż po studiach ciął tylko brzuchy i wycinał wyrostki. Na swoje szczęście pracował w warszawskim Szpitalu Wolskim, gdzie wcześnie zajęto się kardiochirurgią. Na początku lat 70. mógł wyjechać na praktykę do USA. Oprócz zapoznania się z najnowszymi osiągnięciami nauki Religa (jak sam twierdził) rozczarował się PRL-em, bo zobaczył, jak można żyć w kapitalizmie. Z tego powodu (też według jego twierdzeń) nie wstąpił do PZPR, choć później chętnie współpracował z ekipą gen. Jaruzelskiego.

DROGA PRZEZ PRON

W medycznej karierze piął się szczebel po szczeblu. Skrzydła rozwinął, gdy objął samodzielne stanowisko kierownika kliniki kardiologicznej w Zabrzu. Ledwie rok po jej objęciu przeprowadził pierwszy w Polsce przeszczep serca. Pacjent umarł niedługo później, ale operacja i tak była sukcesem. Następni operowani żyli dłużej. Do dziś żyje osoba operowana w 1986 r.Religa zresztą otwarcie brał na siebie niepowodzenia. Tak było, gdy wykonał pierwsze wszczepienie serca pobranego od dawcy zwierzęcego (świni). Publicznie przyznał, że nie pomyślał, iż pacjent był wysokim mężczyzną, a serce zwierzęcia zbyt małe, by skutecznie pompować krew.

Był jednak chirurgiem nadzwyczaj skutecznym. Dzięki temu stał się dla wielu ludzi nadzieją na dalsze życie. A dla władz, jeszcze PRL-owskich, łakomym kąskiem. On sam myślał, że dokona transakcji – za zaangażowanie zabrzańska kardiologia stała się nowoczesnym ośrodkiem. Władza pozwoliła mu uruchomić prace nad polskim sztucznym sercem, a on wstąpił do PRON. 4 czerwca 1989 r. startował jako tzw. niezależny kandydat do Senatu. Zabrakło mu nieco głosów, więc nie został Stokłosą. Zaś zdjęcie z pochodu pierwszomajowego, gdy szedł pod ramię z Jaruzelskim, długo potem było przedstawiane jako dowód jego największej kompromitacji.

W wolnej Polsce wrócił do pracy lekarskiej. Jego klinika zaczęła mieć problemy finansowe. Idee fixe profesora, czyli sztuczne serce, do tej pory nie zaistniało jako realny twór. By ratować klinikę, ściągnął do Zabrza na charytatywny koncert Placido Domingo i Chrisa de Burgha. I jak kilka lat wcześniej uznał, że powrót do polityki też będzie metodą na znalezienie pieniędzy na klinikę, sztuczne serce i kardiochirurgię.

>>> Zyta Gilowska: to Religa uratował mi życie

POWRÓT DO POLITYKI

W 1993 r. stał się twarzą wałęsowskiego BBWR, został senatorem. Zaczął się czas tworzenia i rozpadu różnych małych partyjek, zawierania koalicji i ich zrywania z kolejnymi upadającymi politykami. Trzeba jednak przyznać, że to nie Religa był elementem destrukcyjnym w tych układankach. Zarzut, jaki można mu postawić, jest tylko taki, że angażował się w działalność tylko na pół gwizdka. Swoimi partyjkami kierował po godzinach, najpierw była praca w Instytucie Kardiologii w Aninie (do Warszawy wrócił w 1999 r.). Nawet w czasie kampanii prezydenckiej w 2005 rzucał się w wir walki – jak to wspomina Piotr Zaremba – pod odbyciu codziennego obchodu w Aninie i rozmowie z lekarzami oraz pacjentami. Także w czasie swej drugiej kadencji senatorskiej 2001 - 2005 był mniej widoczni niż inni politycy walczący o kształt służby zdrowia. Czołowymi pogromcami ministra Łapińskiego byli Elżbieta Radziszewska i Bolesław Piecha, widoczny był Marek Balicki, ale nie on.

Seria jego zaangażowań – BBWR, Partia Republikańska, SKL, Blok Senat 2001, Partia Centrum – jest przedstawiana jako dowód na jego polityczną naiwność i nieskuteczność. Czy słusznie, skoro wielu tzw. poważnych polityków przeszła przez niemal te same organizacje? Naiwny z pewnością był. Poza tematyką zdrowotną niewiele miał do powiedzenia. Ograniczał się do ogólnie słusznych postulatów – np. by odpartyjnić państwo i zapewnić szerszy dostęp do edukacji. W kampanii 2005 r. mówił rzeczy podzielane przez innych kandydatów – był przeciw karze śmierci i za podatkiem liniowym. Robiąca z nim wywiad dziennikarka jednej z gazet, by uzyskać ciekawe odpowiedzi, musiała sama za niego je sformułować na podstawie jego zdawkowych odpowiedzi. Religa z akceptacją i zachwytem przyglądał się jedynie, jak ktoś błyskotliwie rozwija jego własne myśli.

Miał jednak poczucie własnych ograniczeń. Kampanię w 2005 r. zaczął jako lider sondaży. W odróżnieniu od innych kandydatów potrafił sam zrezygnować, gdy scenę zdominowali zawodnicy wagi ciężkiej. Poparcie przerzucił na Donalda Tuska. Niecałe dwa miesiące później był już nominowany na ministra w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Jeśli wierzyć wspomnieniowym wypowiedziom obecnego ministra, został namówiony przez samego Lecha Kaczyńskiego.

Jego udział w tamtej kampanii warto zapamiętać z jeszcze jednego powodu – jako jedyny polski polityk przyznał się do tego, że miał problem z alkoholem. Zdetonował w ten sposób puszczane przez jego przeciwników pogłoski. Jego ruch był skuteczny, nikt więcej nie wracał do tej sprawy.

>>> Dominikanin: Religa, mimo że był ateistą, ma szanse na zbawienie

TAKI SOBIE MINISTER

Jego ministerialny dorobek jest uznawany za bliski zeru. Wymienia się jedynie wprowadzenie tzw. podatku Religi polegającyego na transferze części pieniędzy z OC do Narodowego Funduszu Zdrowia. Za to zresztą był ostro krytykowany. Jego zwolennicy wskazują też, że nakłonił premiera Kaczyńskiego do przekazania pieniędzy na sztuczne serce. Znalazł też pieniądze na podwyżki w służbie zdrowia. Ale być może jego największą ministerialną zasługą jest wybicie z głowy liderom PiS archaicznej idei finansowania służby zdrowia bezpośrednio z budżetu państwa. Religa konsekwentnie, jeszcze przed 2005 r., kwestionował ten pomysł. Chciał finansowania mieszanego – ze środków publicznych, czyli składek osób ubezpieczonych i ubezpieczeń dobrowolnych, czyli częściowej prywatyzacji służby zdrowia. Ze swymi poglądami początkowo siedział okrakiem na barykadzie między PiS a PO. Dziś to jednak PiS dostosowało się do jego poglądów, a nie on do partyjnej linii.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości opowiadają do dziś z dużym zdumieniem o jego twardym przeciwstawianiu się kierownictwu ugrupowania. Religa wygrał wojnę ze swym zastępcą Bolesławem Piechą – jak by nie było „starym towarzyszem partyjnym”. Sam do PiS-u nie należał, ale to jego posłuchali się obaj bracia Kaczyńscy. Niewątpliwie zrobili to z uwagi na jego profesorski i lekarski autorytet. To im bardziej zależało na Relidze niż jemu na PiS-ie. Choć trzeba przyznać, że profesor odwdzięczył się ugrupowaniu lojalnością. Kilka razy, np. w przypadku traktatu lizbońskiego, stwierdził, że jest innego zdania niż PiS, jednak nie mieszał się do tematyki, na której się nie znał. Zaś w przypadku polityki zdrowotnej to on zaczął kształtować linię partii.

>>> Karnowski: Religa nie chciał współczucia

Mówienie rzeczy niepopularnych zaczęło go odróżniać od większości innych polityków. Jeszcze jako minister krótko odpowiedział żądającym podwyżki lekarzom: „Nie będzie jej. Nie ugnę się przed waszymi strajkami”. W sprawie skorumpowanego dr. Garlickiego z jednej strony skrytykował Zbigniewa Ziobrę za niepotrzebne i zbyt ostre oskarżenia. Z drugiej, wbrew oczekiwaniom wielu lekarzy, pochwalił zatrzymanie Garlickiego, bo „w naszym środowisku za dużo było korupcji, teraz korupcja jest mniejsza, ludzie się boją”. Co stwierdzał z pełną aprobatą.

Swoje polityczne życie skończył mocnym akordem. Jego dramatyczne wystąpienia w Sejmie zrobiły ogromne wrażenie w środowisku lekarskim. To z nim konsultował się prezydent Kaczyński przed zawetowaniem kilku ustaw zdrowotnych minister Kopacz. Bardzo przeżył, gdy PO nie pozwoliła mu zabrać głosu w Senacie, ale dalej chciał rozmawiać. Jeszcze 2 stycznia w wywiadzie dla branżowego pisma „Puls Medycyny” mówił, że musi porozmawiać o kompromisie z ministrem Michałem Bonim.
To samo lekarskie pismo uznało go za najbardziej wpływową osobę w służbie zdrowia w 2008 roku. Jego główna przeciwniczka Ewa Kopacz była siedemnasta. Listę układali lekarze.