Co najmniej trzy przesłanki z ostatnich dni stwarzają nadzieję na korzystne przesilenie w sprawie przyszłości państwowego radia i telewizji. Najpierw płynące z PO nieoficjalne wieści, że premier Tusk nie akceptuje kształtu finalizowanej w sejmie umowy PO – SLD , obawiając się, że jej skutkiem może być inwazja „doświadczonych fachowców” z ekipy Roberta Kwiatkowskiego.

Reklama

>>>Nie ma zgody w sprawie mediów

Są rzeczy, które warto przypominać zawsze: to są właśnie ci fachowcy, którzy niegdyś uknuli intrygę z wysłaniem Rywina, i których opiewał w pamiętnym SMS-ie Adam Halber słowami: „Chwała nam i naszym kolegom! Ch... precz!” Po wtóre – optymistyczne są zapowiedzi konsultacji PO – PiS w tej sprawie. Gdyby nabrały one realnego kształtu i prowadziły do kompromisu między rządem i opozycją, byłoby to – nawet całkiem poza kwestią mediów – zdarzenie o politycznej doniosłości, idące w poprzek złego paradygmatu obecnej polityki. Wreszcie – usłyszeliśmy dość odważne deklaracje Zbigniewa Chlebowskiego, który nas wszystkich – opinię publiczną – brał na świadków tego, że nowa konstrukcja ustrojowa i personalna systemu radia i telewizji będzie „testem na to, czy PO chce naprawy mediów publicznych, czy też nie”. Taki test nie tylko łatwo rozstrzygnąć, ale także łatwo oblać.

Jeśli nadzieja ta nie ma się ulotnić tak szybko, jak się pojawiła, PiS nie powinien teraz stawiać warunków wstępnych hipotetycznego kompromisu. Żądanie dziś od Tuska, aby zgodził się – jak postuluje Przemysław Gosiewski – na „zupełnie nową ustawę”, w sposób oczywisty prowadzi donikąd. Nie tylko dlatego, że PO w końcu dysponuje realną siłą zaprowadzenia tu swoich porządków i odrzucenia prezydenckiego veta. Ale również z tej przyczyny, że prace nad tekstem znajdują się w ostatniej fazie, a ich całkowite przekreślenie jest dla partii rządzącej prestiżowo oczywiście niemożliwe. Tym bardziej że państwowe radio i telewizja są pod okupacją jakiejś tajemniczej szajki, która usiłuje się bezpardonowo i cynicznie wkupić w łaski premiera i jego ludzi. Czas więc nagli, a wskazywana przez Chlebowskiego potrzeba wprowadzenia nowego prawa przed wakacjami i tak jest już pragmatycznym kompromisem pomiędzy nagłością sprawy i sejmowymi realiami. Faktycznie nie zrobiono tu bowiem niczego na czas. A zwłaszcza nie zablokowano niebezpieczeństwa ekscesów, jakich państwowe RTV mogą się dopuścić przed czerwcowymi wyborami europejskimi.

>>>PO i SLD już nie kłócą się o media

Najistotniejsze jednak jest to, że ustrojowa idea leżąca u podstaw koncepcji nowej ustawy jest nowoczesna i zgodna z interesem publicznym. Jak to wyraził architekt projektu prof. Tadeusz Kowalski, idzie o to, aby „media żyły z tego, co robią, a nie z tego, że istnieją”. Taki jest cel przeobrażenia niefunkcjonującego od dawna systemu abonamentowego w system licencji programowych. Ten koncept jest zresztą świetnie u nas sprawdzony. Ba, jego niemal powszechne zaprowadzenie w instytucjach kultury w wolnej Polsce jest jednym z istotniejszych osiągnięć polskiej myśli państwowej. Poza tym systemem działa jednak ciągle pewna liczba instytucji świętych krów, a RTV jest dotąd krową największą i najbardziej nietykalną. Bo najgłośniej ryczącą, ilekroć ktoś chciałby zapędzić ją do normalności. Ale rzecz w tym, że każdy, najsensowniejszy nawet system łatwo zdeprawować, czyniąc go maską dla dzikiej żądzy partyjnego panowania.

Niebezpieczeństwo, na które wielokrotnie zwracano uwagę także na tych łamach, nie jest więc niebezpieczeństwem modelu. Wszyscy przecież boimy się tylko tego, że na samym końcu wicepremier Schetyna i apolityczny biznesmen Czarzasty, wzruszeni wspomnieniami młodych lat, raz jeszcze ułożą nam na długo swoje radio i telewizję. A zdegustowany Tusk znów machnie na to tylko ręką. Misją PiS jest więc spróbować faktycznie zapobiec takiemu biegowi zdarzeń, jeśli pojawia się na to jakaś szansa. A nie z prestiżowych powodów chrząkać i kręcić nosem, że dopiero teraz i nie na jego warunkach dopuszcza się go do głosu.