Nie ma osoby, która nie śledziłaby w napięciu procesu Josefa Fritzla. Ja też się do nich zaliczam. Wiem, że tuż przed usłyszeniem wyroku, Fritzl wyznał skruchę. Czy można mu wierzyć? Byłabym ostrożna chociażby dlatego, że to chory człowiek. Jednak skrucha jest podstawą do wybaczania. A żadnego człowieka nie można przekreślać. Nikt nie ma moralnego prawa, by oceniać głębokość jego wyznania. Mogę tylko potępić jego zachowanie.

Reklama

Najlepszym rozwiązaniem dla całego społeczeństwa byłoby, gdyby resztę życia Fritzl spędził teraz w więzieniu. Dziś mówi się o tym, że będzie miał szansę opuścić szpital psychiatryczny po 15 latach, jeśli leczenie odniesie skutek. Zawsze w takich sytuacjach pojawia się złość, że człowiek na wskroś zły się wymiga. Jednak jestem przeciwna karze śmierci. Jeśli Josef Fritzl gdzieś w zakamarkach swojego umysłu uświadomił sobie potworność swoich czynów, dostateczną karą będzie rozpamiętywanie ich do końca swoich dni.

Przez wiele miesięcy oczy całego świata wpatrzone były w Austrię. Ale to ten kraj pokazał wszystkim, jak prowadzić proces i doprowadzić do skazania. Zwróciłam uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze na krzyż, który stał na ławie sędziowskiej. W polskich warunkach to coś niewyobrażalnego. Awantura wokół niego zagłuszyłaby nawet przez chwilę meritum sprawy. Druga rzecz to tempo, w jakim doszło do wydania wyroku. Cztery dni. W polskich warunkach - znów niewykonalne. Skoro nawet sejmowa komisja śledcza w sprawie Barbary Blidy nie jest w stanie spotkać się przez 90 dni.