Chcecie wiedzieć, jak będzie wyglądała kampania prezydencka i kto w niej wystartuje? Obserwujcie wybory do Parlamentu Europejskiego. Wszystko jest już jasne.
Wniosek pierwszy: komitety już się tworzą
Marian Krzaklewski, Danuta Huebner, Róża Woźniakowska-Thun. Szokująco szeroką listę Platformy do Parlamentu Europejskiego większość komentatorów odczytuje w kategoriach chęci zdemolowania obozów konkurentów. A więc były lider AWS ma być ciosem w PiS, a Danuta Huebner w SLD, podobnie zresztą jak startujący na zaproszenie premiera Tuska na sekretarza generalnego Rady Europy Włodzimierz Cimoszewicz. I jest w tym nieco prawdy. O to też chodzi. Ale nie tylko o to.
Na naszych oczach tworzy się - i to jest najważniejszym celem zabiegu - komitet wyborczy kandydata na prezydenta Donalda Tuska. Dziś to lider Platformy daje sporo wymienionym osobom, a za kilkanaście miesięcy poprosi je o pomoc. I wątpliwe, by wtedy mu odmówili. Bo przecież w starciu o prezydenturę liczy się właśnie to, kto zdobędzie ponad 50 proc. głosów. Krąg osób popierających kandydata musi być więc maksymalnie szeroki. Musi łączyć nawet tych, którzy w codziennych wyborach politycznych nie podzielają jego celów. Ważne, że przed dniem głosowania powiedzą tym, którzy do żadnego kandydata nie czują mięty, że ten, a nie inny jest lepszy albo będzie mniejszym złem. A więc - im szerzej, tym lepiej.
Odwrotnie niż w polityce krajowej, gdzie zbyt zróżnicowany klub parlamentarny uniemożliwia sprawne zarządzanie i wyrazistą opozycyjność. I choć Donald Tusk pewnie wie, że zapłaci za to w kilku miejscach rozchwianiem i rozgoryczeniem lokalnego aparatu PO, jak na Podkarpaciu, skąd ma startować Krzaklewski, to w sumie uznał, że mu się to opłaci. Nie dzisiaj nawet, bo jest jakaś granica sklejania sprzeczności, a PO, łącząc Huebner z Krzaklewskim, jednak ją przekroczyła. Ale właśnie w roku 2010, kiedy weksle podpisywane dziś przez kandydatów do Parlamentu Europejskiego będą spłacane z procentami.
W ten sposób Donald Tusk wyciąga wnioski z poprzednich wyborów prezydenckich. W 2005 r. to właśnie Lech Kaczyński kilkoma ruchami zbudował taką szeroką koalicję osobowości i środowisk. Z Lepperem w drugiej turze wyborów włącznie, z będącym dziś w obozie PO Bogdanem Borusewiczem, a nawet z niektórymi działaczami lewicy (Adam Gierek, Ryszard Bugaj), których przekonał, że bliżej im do Polski solidarnej niż liberalnej. Teraz ten sam ruch wykonuje Donald Tusk, tyle że dużo wcześniej, na dwa lata przed wyborami prezydenckimi.
Czy Jarosław Kaczyński to widzi? Jego niechęć do wystawiania posłów krajowych świadczy o tym, że poszedł podobną drogą, co PO. A przyciągnięcie na listy znanego politologa Marka Migalskiego dowodzi, iż prezes PiS rozumie wagę znanych, poszerzających partyjne grono, nazwisk. Migalski to nabytek dla PiS cenny, bo zdobyty na polu inteligenckim, gdzie PiS postrzegane jest jako zbyt mało obecne. Ale to właściwie jedyne nowe nazwisko. Tylko że wszystko wskazuje, iż to wynik bardziej niezdolności niż ślepoty. Po prostu jest jeszcze za wcześnie, a PiS za słabe, żeby już teraz mogło stać się na nowo równie atrakcyjne dla pozapartyjnych środowisk, jak w roku 2005. Ale bez wątpienia też tak postrzega swój cel - iść szerzej, jak najszerzej.
Wniosek drugi: nowych konkurentów nie ma
To zadziwiające. Jeśli bowiem spojrzeć na ordynację wyborczą, to nie ma lepszej okazji do zaistnienia na scenie politycznej. Nowym graczom sprzyja właściwie wszystko -ograniczenie finansowania kampanii z budżetu państwa (partie dostaną zwrot zaledwie ok. jednej trzeciej realnie poniesionych wydatków), mniejsza frekwencja promująca wyraziste oferty, możliwość zbudowania list we wszystkich okręgach przez zaledwie kilkadziesiąt osób w całym kraju.
A mimo to pojawiają się zaledwie dwie warte odnotowania oferty spoza obecnego głównego nurtu, obie podejmowane przez polityków próbujących wrócić z niebytu. Związana z LPR, firmowana przez irlandzkiego milionera Declana Ganleya, Libertas Polska i Porozumienie dla Przyszłości Dariusza Rosatiego. Obie nie niosą nowej jakości i oferty, obie wydają się wypalone już na starcie. Zarówno dla Libertas, jak i dla PdP przekroczenie pięcioprocentowego progu wyborczego będzie maksimum możliwości, a nie zapowiedzią wielkiego skoku, który miałby wstrząsnąć dominującymi dziś graczami - PO i PiS.
Co ciekawe, zabrakło w tym gronie środowiska skupionego wokół "Krytyki Politycznej" Sławomira Sierakowskiego. Tu nie mam złudzeń - ta grupa ma wyraźne ambicje polityczne. Ale jednocześnie boi się rzucić wyzwanie obecnemu lewicowemu establishmentowi. Czeka na swoją szansę, tworzy struktury, promuje liderów. Ale mam wrażenie, iż jest o krok od momentu, w którym to, co dziś brane jest za obiecującą świeżość, przerodzi się w syndrom młodzieńca wiecznie dobrze się zapowiadającego, ale niezdolnego do działań na serio, bez tego upupiającego poklepywania przez starszych kolegów.
Także Paweł Piskorski, którego grupa przejęła właśnie bogate w nieruchomości Stronnictwo Demokratyczne, nie odważył się jeszcze na rzucenie rękawicy znienawidzonej przez niego Platformie. Może naprawdę nie jest gotowy, a może - to moja teoria - chce najpierw PO trochę osłabić, na przykład przylepiając jej łatkę "partii aferałów". Piskorski to człowiek, który o PO wie więcej niż ktokolwiek, a co najważniejsze - wie, gdzie tej wiedzy szukać i jak jej używać. I który wyraźnie na tym polu czuje się na tyle pewnie, że zaczyna bawić się w antykorupcyjnego recenzenta PO, co ważniejsze, traktowanego w tej roli przez niektóre media całkiem serio. Piskorski ma więc powody, jak Sierakowski, by czekać. Ale fakt pozostaje faktem - nie korzysta z najlepszej przed wyborami prezydenckimi okazji, by przedstawić swoją ofertę Polakom.
No i jeszcze kilka nazwisk. Zniknął de facto z dużej polityki, chyba już na zawsze, skuszony przez Donalda Tuska, Włodzimierz Cimoszewicz. Człowiek mający potencjał kandydata prezydenckiego, którego start mógł być dla lewicy momentem zwrotnym. Ale to czas przeszły niedokonany. Podobnie jak w przypadku Kazimierza Marcinkiewicza, który wskutek amatorskiej zabawy z show-biznesem wypadł na długo, o ile nie na zawsze, z poważnej politycznej rozgrywki. Także Zbigniew Ziobro, mało prawdopodobny, ale pojawiający się w rankingach kandydat PiS w wyborach prezydenckich, znika ze sceny krajowej, uprosiwszy wcześniej o to prezesa PiS.
Kto jeszcze? Chyba tylko Radosław Sikorski, ale i on, choć zyskuje w sondażach zaufania, nie pokazał dotychczas ani razu, że ma na scenie krajowej większe ambicje. A więc, skoro teraz, w dużo mniejszej rozgrywce, nie ma chętnych do prawdziwej walki, nie ma poważnych konkurentów - to czyż mogą się tacy pojawić w 2010 r.? Bardzo wątpliwe. Można więc postawić tezę, że w walce o prezydenturę zmierzą się ci sami, co ostatnio - Donald Tusk i Lech Kaczyński, wspierany przez Jarosława Kaczyńskiego. A wybory do europarlamentu będą przygrywką.
Wniosek trzeci: sztaby pracują pełną parą
Kilka tygodni temu pisałem w "Magazynie Dziennika" o narastającym zmęczeniu Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego. Podobne wątki pojawiają się zresztą dzisiaj w tekście Anny Wojciechowskiej i Piotra Zaremby. Bo to prawda. Może więc ktoś zapytać - skoro są tak zmęczeni, to jak jednocześnie mogą tak energicznie szykować się do kampanii prezydenckiej? Odpowiedź jest dość łatwa - sztaby wyborcze. Już są i już działają.
Zarówno w PO, jak i w PiS są zgrane zespoły ludzi skupionych właściwie wyłącznie na grze o prezydenturę swoich liderów. Dla Tuska pracują -by wymienić najważniejszych: Sławomir Nowak, Igor Ostachowicz, Paweł Graś. Dla Lecha Kaczyńskiego - całkiem niezmęczony Jarosław Kaczyński oraz Adam Bielan, Michał Kamiński i - to ostatnia decyzja Kaczyńskiego - Jacek Kurski. Ci pierwsi mają zresztą przewagę, bo nie aspirując do funkcji wybieralnych, pracują tylko na lidera. Natomiast popularne pisowskie spinki odpowiednio dużo energii muszą poświęcać na dbanie o własną pozycję - w tych wyborach obaj znowu kandydują do posad parlamentarzystów europejskich.
Sztaby PO i PiS korzystają obficie z pieniędzy zarówno partyjnych, jak i częściowo, niestety, publicznych, bo ich funkcje rządowe (najczęściej) lub w administracji prezydenckiej są fikcyjne. Tak to zresztą działa w całym zachodnim świecie, bo trudno precyzyjnie i do końca rozdzielić role informacyjne od propagandowych. Sztabowcy już dzisiaj budują przyczółki do wyborów prezydenckich, przypominają, że ten lub inny nabytek może się przydać. Starają się niwelować największe obciążenia wizerunkowe. A więc
PiS wydaje miliony na zdjęcie odium partii agresywnej i brutalnej. Temu służyła styczniowa kampania reklamowa, taki cel ma podkreślanie (moim zdaniem wyolbrzymianych) różnic między braćmi Kaczyńskimi. Platforma z kolei jak ognia boi się dwóch łatek, które opozycja próbuje je przypiąć -- lenistwa i afer. Stąd ta nadaktywność w produkowaniu pomysłów, które natychmiast są zarzucane i stąd pilnowanie, by stwarzać wrażenie ciągłego ruchu nawet wtedy, kiedy gołym okiem widać, że rząd stoi w miejscu. Stąd wreszcie twarda, tak ostra, że aż szokująca dla części polityków PO, reakcja na sprawę senatora Misiaka. I stąd tak sprawne w gruncie rzeczy pozbywanie się konkurentów z lewa i z prawa.
Tu jednak nie ma pełnej symetryczności. Bo dopóki PO ma tak dużą falę, dopóty jej magnes jest bezkonkurencyjny. Nikt, kto nie jest naprawdę mocno sfrustrowany, nie pomyśli nawet o przejściu do innej partii. Co innego partia Kaczyńskiego. Tam wewnętrzne napięcia są realne i silne, a liczba inicjatyw - tak wewnątrz, jak na zewnątrz partii - przekroczyła już chyba dziesięć. A mimo to nikt nawet nie zbliżył się do sytuacji, w której mógłby cokolwiek PiS urwać. Dziś, ponad rok od wyborów, po ostatnich, po raz pierwszy od dawna w miarę korzystnych dla PiS sondażach, można postawić tezę, że Jarosław Kaczyński ocalił swoją partię i że pozostaje jedynym konkurentem Platformy.
Swojej szansy nie wykorzystała lewica, na której po odpadnięciu Cimoszewicza nie widać nikogo (bo trudno Jerzego Szmajdzińskiego, przy całym szacunku, traktować w tej roli poważnie), kto mógłby zagrozić Tuskowi i Kaczyńskiemu. Co więcej, SLD pokazało, że choćby pan Bóg zesłał jej z nieba jeszcze kilka takich prezentów, jak kryzys gospodarczy, to żadnego z nich nie wykorzysta. Przespawszy więc czas osłabienia PiS, dziś wydaje się skazana na rolę oficjalnej lub nieoficjalnej przystawki PO, odnajdującej perwersyjną przyjemność we wspólnym biciu w kaczystów. To oczywiście bywa zabawne, choć to już nie jest duża polityka. Taka, w której można ugrać coś więcej niż dwa - trzy ministerstwa. Tym bardziej że na lewicy próżno szukać choćby śladu sztabu wyborczego. To taka półamatorska polityka, jaką uprawiano w Polsce dekadę temu.
Wniosek czwarty: temat kampanii to kryzys i modernizacja
Nie widać dziś na horyzoncie innych tematów. Polska polityka po cichu pozbyła się z agendy spraw obyczajowych i cywilizacyjnych, które dziś służą jedynie żartownisiom i harcownikom, takim jak Palikot, Cymański czy Senyszyn. Liderzy trzymają się od nich z daleka. Czy nam się to podoba, czy nie, każdy wie, że im ciszej wokół tych spraw, tym dla PO i PiS lepiej. Oczywiście, czasem coś tam wybuchnie, sprawa in vitro czy eutanazji zogniskuje na moment społeczne zainteresowanie, ale natychmiast jest wygaszana przez liderów. Bo w sumie, gdy prezydentura jest celem, to się nie opłaca. Bo w tych wyborach - powtórzmy - trzeba mieć ponad połowę. I trzeba raczej szukać wspólnych mianowników niż różnic i wyrazistości.
Z naszej polityki zniknęły też kwestie estetyczne. To akurat wynik kryzysu, ale chyba trwały. O podobnej mobilizacji, jak w roku 2007, pod hasłami odsunięcia od władzy koalicji PiS-LPR-Samoobrona, nie ma już mowy i trudno sobie wyobrazić, co mogłoby wzbudzić podobne emocje. Zwłaszcza że teza o zbrodniczości rządów PiS jest dziś trudna do obronienia. Zwłaszcza że przy polskich stołach rozmawia się dziś raczej o miejscach pracy niż o Kaczyńskich.
Cóż więc pozostaje? Kryzys i modernizacja. To wniosek optymistyczny, bo i w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego, i przed wyborami prezydenckimi pojawia się szansa na poważną rozmowę o sprawach dziś najważniejszych - infrastrukturze, której kolejna ekipa nie potrafi zbudować (co ostatnio przyznał nawet bardzo przychylny rządowi tygodnik "Polityka"), o walce z kryzysem, gdzie rząd wybrał drogę zupełnie inną niż większość krajów europejskich. Wreszcie o modernizacji kraju, która jest równie niezbędna, jak w roku 2007, kiedy Platforma obiecała swój cud. A która - to też już wiemy lepiej niż kiedykolwiek wcześniej - zależy tylko od sprawności naszych elit, a nie od sił nadprzyrodzonych. Tak więc choć uczestnicy będą ci sami, kampania ta i następne będą inne. Chłodniejsze, ale i bardziej na serio.