MACIEJ WALASZCZYK: Radosław Sikorski, wbrew wielotygodniowym zapowiedziom, nie został sekretarzem generalnym NATO. Czy ponieśliśmy tam fiasko?
Prof. JADWIGA STANISZKIS: Nie, nie oceniałabym tego jako fiaska.
No to co się stało? Obraz pozostaje fatalny.
W Baden Baden Polska niestety zaprezentowała się w niezbyt korzystnym świetle. Stało się tak przez ujawnienie na zewnątrz swoich relacji wewnętrznych oraz konfliktów, między prezydentem a premierem. Te zaś są oparte na – z jednej strony podejrzliwości, a z drugiej – na przewrażliwieniu na punkcie wizerunkowym i przekonaniu, co jest szczególnie widoczne u prezydenta, że premier chce go wciągnąć w jakąś niezręczną sytuację. Na tle tego wszystkiego, co mogliśmy obserwować, dość szokujący był brak komunikacji między obydwoma urzędami. I nie chodzi tutaj o niemożność połączenia telefonicznego prezydenta z premierem o 1.00 w nocy, ale brak przygotowania solidnej i obowiązującej podczas szczytu, wspólnej strategii negocjacyjnej. Strategi czytelnej dla obu stron, którą wcześniej prezydent i premier ustaliliby miedzy sobą podczas wspólnych posiedzeń czy narad.
Chyba nie przeszło to niezauważone przez zachodnich partnerów?
Do tego dochodzi jeszcze inny element – mam na myśli grę, którą prowadziła również strona zachodnia. Ci, którzy wcześniej uzgodnili, a w praktyce przeforsowali kandydaturę premiera Danii Andersa Fohga Rasmussena, zaaranżowali i przygotowali do tego odpowiednią sytuację. Trudno sobie przecież wyobrazić, że przy kolacji prezydent Lech Kaczyński miałby mówić coś niemiłego i jednocześnie psuć atmosferę, wygłaszając wobec wszystkich pretensje o to, że ze stroną polską niczego w tej sprawie nie uzgadniano. Świadczy o tym również kolejność wystąpień, jaka została przygotowana dla przedstawicieli poszczególnych państw. Gdyby nasz prezydent zabierał głos po wystąpieniu premiera Turcji, być może zdecydowałby się włączyć do negowania kandydatury Rasmussena. Jednak w momencie gdy premier pozostawił go w takiej niedookreślonej, niewyraźnej sytuacji, a przynajmniej tak mogło się prezydentowi wydawać, ten dbając o swój dość kontrowersyjny wizerunek w Europie, w atmosferze kolacji nie chciał akcentować swojego sprzeciwu w tej kwestii i blokować wyboru Duńczyka na funkcję szefa Sojuszu.
Polska wypadła wobec takich wypadków jako kraj słaby? Kto zawiódł – dyplomacja, politycy, premier czy głowa państwa?
Ten zbieg okoliczności ujawnił nie tyle słabość polskiej dyplomacji, bo akurat w tym wypadku Sikorskiemu było bardzo trudno prowadzić jakieś zakulisowe gry we własnej sprawie, ale słabość najważniejszych polskich polityków i ich kancelarii. Jeśli rzeczywiście propozycja Radka Sikorskiego na stanowisko szefa Sojuszu Północnoatlantyckiego miała być traktowana poważnie, to do Baden Baden powinien wybrać się również premier Tusk, by wraz z prezydentem, razem próbować o coś zawalczyć, pokazując przy tym, że pragną ten cel zrealizować wspólnie. Tymczasem niemożność współpracy premiera z prezydentem, doprowadziły tego, że efekt szczytu jest dla Polski kompromitujący. Nie uzyskano przecież niczego za zgodę na kandydaturę Rasmussena, a także nie skrytykowano otwarcie, w imieniu krajów Europy Środkowo- Wschodniej, trybu ustalania kandydatury Duńczyka.
Co panią w tym najbardziej rozczarowało czy oburzyło?
Przede wszystkim fakt, że sprawy te są przez obie strony sporu publicznie komentowane. Z drugiej strony wygłaszanie przez prezydenta uwag, że premier nie powinien uczestniczyć w rozmowie z prezydentem Barackiem Obamą i przypisywanie sobie przez niego jakiś wielkich zasług w zapraszaniu go do Polski, gdy już wcześniej słyszeliśmy, że rozmawiał z nim na ten temat minister Sikorski, a ten przyjmując zaproszenie, zapowiedział swoją wizytę w Polsce, pokazuje, że ludzie ci nie tylko ze sobą nie współpracują, ale nawet nie rozmawiają. Odnoszę wrażenie, że prowadzona przez nich polityka jest źle przygotowaną, jedną wielką improwizacją. Do tego okazuje się, że zarówno w Kancelarii Prezydenta, jak i kancelarii premiera w sposób wadliwy działa również szczebel urzędniczy, że na ich własny brak współpracy między sobą przenosi się wrogość, jaką darzą się ich szefowie. To wszystko właśnie składa się na tę jedną, wielką kompromitację.
Teraz pytaniem jest, czy można dla Polski wywalczyć funkcję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, o którą ma walczyć Jerzy Buzek, lub sekretarza generalnego Rady Europy, o które to stanowisko ma się ubiegać Włodzimierz Cimoszewicz?
Po pierwsze błędem ze strony premiera było w ogóle wysuwanie kandydatury Cimoszewicza. Być może w ten sposób chciał sobie wyczyścić pole w wyścigu po prezydenturę, ale musi mieć przy tym świadomość, że do fotela szefa Rady Europy jest bardzo wielu kandydatów. Dlatego uważam, że należy się skoncentrować na kandydaturze Buzka. Jest osobą bardzo poważaną w Unii Europejskiej, uzyskał w tej sprawie poparcie Guentera Verheugena i na tym należy się teraz skoncentrować. W związku z tym powinno się także wyjaśnić wszelkie niejasności, jak choćby to, czy do tej samej funkcji nie będzie miała ochoty aspirować także pani Danuta Huebner. Jeśli premier jedynie kunktatorsko obserwuje, kto z nich będzie miał większe szanse, to taka strategi jest błędem. Należy postawić na jednego konia i zgodnie działać w tym jednym kierunku. Jerzy Buzek jest najlepszy, bo jest osobą, która najmniej dzieli PO i PiS i wokół którego współpraca miedzy obydwoma ugrupowaniami w kwestiach europejskich byłaby możliwa. Sądzę, jednak, że ilość kandydatów i niekonkluzywne prowadzenie zabiegów w tej sprawie, może zakończyć się fiaskiem dla wszystkich polskich kandydatów, a ostateczności – co najwyżej – stanowiskiem komisarza UE dla samej Huebner.
Czy jednak te spore obawy o powodzenie naszych zabiegów o wspomniane stanowiska oraz wybór Rasmussena świadczą o osłabieniu pozycji naszego kraju?
Mimo kompromitacji na szczycie NATO i obaw o skuteczność naszych zabiegów o ważne stanowiska w UE nie sądzę, by wyraźnie osłabiła się pozycja polityczna Polski. Kryzys bardzo zmienił Europę. Kosztem Komisji Europejskiej, która jest słaba, bo wzrosła rola uzgodnień międzyrządowych. W miejsce sieci odbudowuje się wyraźna hierarchia największych państw europejskich. W różnych konkretnych sprawach, duże kraje takie jak Francja czy Niemcy, stają na jej czele i do ich realizacji swobodnie dobierają sobie partnerów czy to Wielką Brytanię, Włochy lub Holandię. Wobec tego Europa Wschodnia traktowana jest jedynie jako zasób, a te procedury, które miały służyć utrzymaniu układu sieciowego w Unii, w tej chwili, paradoksalnie przyczyniają się do jej podziału.
Gdzie jest to szczególnie widoczne?
Na przykład procedura otwartej metody koordynacji, gdzie poszczególne segmenty państw współpracowały z segmentami Komisji Europejskiej, przekształca się obecnie w wypracowywanie schematu Europy różnych prędkości. Dlatego nie uzgadnia się z Polską decyzji odnoszących się do różnych spraw. UE znalazła się w trudnej sytuacji, choćby przez konflikt graniczny między Słowenią i Chorwacją, który utrudnia wprowadzanie tylnymi drzwiami poprawek do traktatu lizbońskiego, a które umożliwiłyby Irlandczykom jego przyjęcie. W związku z tym reforma UE odsuwa się w czasie, a bez nowego traktatu powraca mechanizm międzyrządowy, mimo że jest prowadzony w konwencji traktatu nicejskiego. A ponieważ postępuje geograficzna regionalizacja UE, to mimo głosowań według traktatu nicejskiego, dzięki któremu Polska posiada większą siłę głosu, to i tak duże kraje mogą przeforsować swoją wolę. Tym bardziej że kraje postkomunistyczne są wewnętrznie podzielone, a niektóre z nich wręcz podejmują inicjatywy służące Rosji. Dlatego w momencie odtwarzania się regionalnych interesów i ujawniania się przy tym różnego rodzaju konfliktów Polska jest na pozycji przegranej. Stajemy się obiektem manipulacji, jak miało to miejsce podczas kolacji w Badem Baden.
Jak temu zaradzić na przyszłość?
Należy przede wszystkim śledzić kierunek instytucjonalnych przekształceń związanych z kryzysem, jakie zachodzą obecnie w UE i starać się reprezentować polski interes w tych nowych konfiguracjach: np. w konsorcjum firm dystrybutorów gazu, które będą modernizowały system ukraiński. Dlatego w tej sytuacji nasza polityka winna tym bardziej mówić jednym, zintegrowanym głosem i myślę w tym miejscu o prezydencie i premierze. Wzajemne pretensje nie powinny być komentowane publicznie i eksponowane na zewnątrz. Przecież te wszystkie konferencje prasowe są nagrywane, śledzone i analizowane, co wystawia nas na pośmiewisko. Trzeba mieć świadomość, że urzędnicy zachodnich rządów rozgrywają krajowe konflikty i słabości polskich polityków. Na miłość Boską nie można rozmawiać se sobą za pośrednictwem mediów. Bo nie ogląda tego jedynie krajowy elektorat, ale również ci, którzy są ekspertami i doradcami zachodnich rządów. A oni później składają swoim szefom odpowiednie sprawozdania, w których mogą wyraźnie przekazać, że konflikt w Polsce zaszedł tak daleko, że premier i prezydent nie hamują się przed wzajemnym dewaluowaniem i ośmieszaniem.