Miejsca w rządowym TU-154 podzielone są na cztery przedziały. Jeden zarezerwowany jest tylko dla prezydenta i jego świty. Ale tydzień temu, tuż po godz. 15 w piątek, prezydent, wchodząc do samolotu, nie skorzystał z niego. Od razu skierował kroki do tzw. saloniku VIP, gdzie miejsca zajęli już szefowie MSZ i MON: Sikorski przy oknie, Klich obok niego. Lech Kaczyński zasiadł na swoim ulubionym fotelu naprzeciwko Klicha. Obok niego usiadł szef BBN Aleksander Szczygło. Pozostałej trójce towarzyszącej prezydentowi (ministrom Małgorzacie Bochenek i Mariuszowi Handzlikowi oraz szefowi Sztabu Generalnego WP Franciszkowi Gągorowi) pozostały miejsca w takim samym przedziale po drugiej stronie przejścia. Gest Kaczyńskiego można było odczytać optymistycznie: otwarcie na współpracę z rządem. Zresztą i atmosfera na pokładzie od pierwszej minuty wydawała się dobra. Sikorski raczył tradycyjnie towarzystwo swoimi żartami, które choć na co dzień jako "żenujące i prostackie" są w Pałacu Prezydenckim przedmiotem kpin, tego dnia spotykały się nawet z uśmiechem na twarzy prezydenta.
Lechowi Kaczyńskiemu wyraźnie humor dopisywał. Nie stronił nawet od autoironii. Z dystansem wdał się w opowieść, jak to będąc zatrzymanym w stanie wojennym, miał poczucie, że idzie już na stracenie. Atmosferę swobodnej pogawędki przerywa w pewnej chwili Sikorski. "A już tak na poważnie, panie prezydencie, chciałem w imieniu prezesa Rady Ministrów przedstawić panu nasze stanowisko na szczyt" - zwraca się do Kaczyńskiego. "Proszę przekazać ją pani minister" - wskazuje prezydent na Bochenek siedzącą przy oknie po drugiej stronie przejścia. Szef MSZ znika z prezydencką minister w innej części samolotu. Po kilkunastu minutach wracają. Sikorski nie daje za wygraną i zaczyna wykładać wypowiedziane przed chwilą zalecenia samemu prezydentowi. "Nasza taktyka polega na sprawianiu wrażenia niezadowolenia przebiegiem konsultacji nad kandydaturą Rasmussena. Chodzi o to, by wybór przeciągnąć" - podkreśla. Sygnalizuje też, że MON razem z MSZ ma listę spraw, które można ugrać dzięki takiej taktyce. Co na niej było? W zależności od rozwoju sytuacji różne warianty. Przede wszystkim batalion łączności NATO w Polsce, o który zabiegi trwają już trzy lata. Do tego stanowiska w dowództwie NATO i sekretariacie Paktu. Rządowa strategia miała też przerzucić piłeczkę na stronę Amerykanów, by zmusić ich do zaproponowania czegoś za forsowaną przez nich kandydaturę Duńczyka. Jest jeszcze jeden aspekt: Polska, podobnie jak kilka innych krajów, miała uwagi do trybu konsultacji kandydatury, zaznaczenie ich głośno zmusi silniejsze państwa do zwrócenia uwagi na nas. Jeśli zdecydujemy się zagrać na zwłokę, za nami wątpliwości mogą zgłosić Słowacy, Węgrzy, Kanada i Norwegia. A to teoretycznie stwarza szansę na otwarcie nowego rozdania w grze o fotel szefa Sojuszu. Bardzo teoretycznie. A już z cudem graniczyło, by w tym rozdaniu wygrał kandydat "drugiego rzutu" z Polski. Ale Sikorskiemu i taki scenariusz przechodzi przez myśl.
Do rozmowy o żadnych konkretach w samolocie jednak nie dochodzi. Prezydent wyraźnie nie wygląda na zainteresowanego. Można wręcz odnieść wrażenie, że nie słucha Sikorskiego. Po chwili okazuje się, dlaczego. "Premier przecież poparł już Rasmussena" - kwituje wywód Sikorskiego. I powołuje się na notatkę, którą otrzymał z kancelarii premiera z rozmowy, jaką 1 kwietnia Donald Tusk odbył z duńskim premierem. Treść rozmowy świetnie znają też Sikorski z Klichem. Osłupiali zaczynają oponować. "Jest przeciwnie. Tam nie ma żadnego błogosławieństwa dla Rasmussena" - przekonują. Prezydent pozostaje jednak przy swojej interpretacji. Będzie w niej zresztą trwał do końca. Na razie jednak notatka schodzi na dalszy plan. Dwugodzinny lot dobiega końca. Ministrowie i ekipa prezydencka udają się do osobnych samochodów. Zmierzają jednak do tego samego hotelu. Kilkanaście minut drogi do Baden Baden. Wiosna w pełni. "Pięknie kwitną forsycje" - zauważają bardziej wrażliwi na uroki natury. Czasu jednak nie ma, została niecała godzina na zakwaterowanie i przebranie się. Na szczęście cała delegacja wylosowała świetnie: hotel, w którym będą spać, dzieli 2 - 3 minuty spacerkiem od domu zdrojowego, w którym odbywają się obrady szczytu. Obyczaj bierze górę nad rozsądkiem, ten odcinek trzeba pokonać jednak samochodem.
W wytwornych salach urządzonych w stylu Ludwika XVI oficjele z 28 krajów schodzą się na aperitif. Przy kręcących się z napojami i koreczkami kelnerach przywódcy i ministrowie wypatrują znajomych. I tych, których poznać warto. Powitania, luźne pogawędki, ale też pierwsze sygnały o sprawach dla poszczególnych krajów istotnych. Klasyczne kuluary. W pewnym momencie konwersujący Lech Kaczyński znajduje się tuż obok prowadzącego innego rozmowę nowego prezydenta USA. Skorzysta z okazji i zagadnie Baracka Obamę, by przedstawić się? Nie. Sikorski z Klichem ustawiają się za to w kolejce po kurtuazyjne "shaking hands" z amerykańskim przywódcą. Oddzielnie spotykają się szefowie dyplomacji, obrony, w głównej sali przywódcy krajów. Gra słynna skrzypaczka niemiecka Anne-Sophie Mutter. Polski prezydent wymyka się w pewnym momencie z duńskim premierem. Rasmussen mówi Kaczyńskiemu, że ma poparcie polskiego premiera. I w końcu kolacja.
Gości wita krótko żegnający się z funkcją sekretarza Jaap de Hoop Scheffer. Następnie głos zabierają kolejno: kanclerz Niemiec, prezydent Francji, przywódca USA i premier Wielkiej Brytanii. Najsilniejsi i najmocniej forsujący kandydaturę Rasmussena. Po czym niespodziewanie Scheffer udziela głosu polskiemu prezydentowi. "Polska popiera duńskiego premiera" - daje sygnał Kaczyński. Żadnych zastrzeżeń, wątpliwości, sugestii, by zostawić temat otwarty, jak zakładała rządowa strategia. Zaskoczeni są Słowacy i Węgrzy, którzy w razie sprzeciwu Polski mieli zasygnalizować swoje wątpliwości. Zdziwieni są Turcy, którzy ostatecznie, konsekwentnie, zgodnie z przyjętą strategią, jako jedyni wnoszą oficjalnie sprzeciw wobec kandydatury Rasmussena. Wieści szybko docierają na salę obrad szefów MSZ, w tym do Sikorskiego. Ten przesyła SMS-em komunikat premierowi, który w tym czasie jest w rządowym mieszkaniu przy Parkowej. Do hotelu Sikorski dociera przed północą. Informacją dzieli się z Klichem. Jak reagować? - zastanawiają się. Rozstają się bez konkluzji, z zamiarem dociśnięcia prezydenta nazajutrz w tej sprawie. Na 7.30 cała polska ekipa jest przecież umówiona na śniadanie.
Okazja do pytań niespodziewanie pojawia się jednak wcześniej. Po pierwszej w nocy Sikorskiego telefonicznie przez swoich współpracowników wzywa sam prezydent. Później okaże się, że nie on pierwszy z rządu został zaszczycony nocnym telefonem od Lecha Kaczyńskiego. Jego ekipa bowiem w tym czasie o śnie jeszcze nie myśli. Prezydent postanawia skontaktować się z Tuskiem, z którym chce omówić dalsze działania. Dlaczego? Jakie? Skoro po tym, jak odrzucił właśnie strategię rządu wydaje się, że nie ma o czym rozmawiać? Czy dlatego, że rzeczywiście rozumuje, że dopiero po sprzeciwie Turcji otwiera się szczelina dla nas do jakichś negocjacji? A może dlatego, że uświadomił sobie, że popełnił błąd i po powrocie do Polski padnie zarzut o kapitulację? Próba połączenia z Parkową przez BOR nie przynosi skutku. Nie odbiera rzecznik rządu Paweł Graś. Minister Bochenek wykręca więc numer do szefa Kancelarii Premiera Rady Ministrów Tomasza Arabskiego. Ten nie śpi. Odbiera. W tle słyszy dziwnie brzmiące śmiechy. Odnosi wrażenie, że prezydent ze swoimi współpracownikami nie skończyli na kurtuazyjnym winie przy kolacji. Podzieli się potem tymi spostrzeżeniami z innym członkom rządowej ekipy. Szef klubu PO Zbigniew Chlebowski zaś w niedzielny poranek z wszystkimi Polakami, sugerując wprost, że prezydent był nietrzeźwy. Na razie jednak Arabski poprzestaje na zapewnieniach. "Postaram się pomóc, panie prezydencie, ale jestem ponad 200 km od Warszawy" - mówi.
Tymczasem ekipa prezydencka próbuje się skontaktować w zastępstwie premiera z jego ministrami. Najpierw z Klichem. Nie odbiera. Śpi? Kaczyński ze swoimi współpracownikami zaczynają nie dowierzać i snuć podejrzenia, że te zbiegi okoliczności, a także wcześniejsze odrzucenie przez Tuska propozycji polecenia wspólnie z prezydentem na szczyt NATO, a nawet unik bezpośredniej rozmowy na ten temat, to jedna wielka pułapka zastawiona na prezydenta. By zrzucić na niego winę za porażkę całej akcji pod hasłem szczyt NATO. W tym przekonaniu utwierdzą się nazajutrz. Premier nie oddzwoni do prezydenta, by w południe na posiedzeniu swojej partii ogłosić: nie było już o czym rozmawiać, bo prezydent wbrew stanowisku polskiego rządu bezwarunkowo poparł Rasmussena, zniweczył szanse na ugranie czegoś ważnego dla Polski. Tymczasem noc jeszcze się nie kończy. Z braku laku prezydent postanawia wezwać Sikorskiego. Ten odbiera i stawia się. Od drzwi z własnymi pytaniami: dlaczego prezydent nie uwzględnił instrukcji rządu? Dochodzi do ostrej wymiany zdań. Kaczyński nie zamierza się tłumaczyć. "Dobranoc" - rzuca stanowczo po pięciu minutach, wskazując wyraźnie, że wizyta ministra dobiegła końca.
Nazajutrz na śniadanie pierwszy schodzi Klich. Kilka minut snuje się wokół stolika, aż dociera i prezydent ze swoimi współpracownikami. Sikorski zjawia się ostatni, Kaczyński jest nadzwyczaj oszczędny w słowach. Tym razem szef MON zaczyna. Próbuje dopytać prezydenta, jak było, czy występował przed Turcją. Kaczyński na to pytanie wyraźnie nie chce odpowiedzieć wprost. Zwraca uwagę, że przed nim Merkel i Sarkozy bardzo stanowczo poparły Rasmussena, że jego sprzeciw nic by nie dał. "Obama był zdeterminowany w tej kandydaturze" - przekonuje. Klich z Sikorskim nie dają jednak za wygraną. "Nie muszę się tłumaczyć. Od zadawania pytań jestem ja" - słyszą w końcu od zirytowanego Kaczyńskiego. Atmosfera do końca śniadania jest lodowata. I jeszcze te okropne niemieckie kiełbaski. W końcu delegacja znów się rozchodzi, by wyruszyć do Strasburga, gdzie odbywa się druga część obrad szczytu. W ich trakcie wszyscy spotykają się jeszcze raz przy okazji lunchu. Sikorski dochodzi na krótko. Śledzi wściekły, w centrum zainteresowania są Turcy. W kuluarach rozchodzi się, że grają ostro, wychodząc od najtwardszych warunków. Do negocjacji zasiada z nimi m.in sam Obama. Później okaże się, że wygrali m.in. obietnicę zamknięcie kurdyjskiej telewizji w Danii, o co zabiegali od dawna.
Tymczasem prezydent już wie, że Tusk w Warszawie zarzucił mu złamanie instrukcji rządu. Wcześniej zresztą taki komunikat do dziennikarzy wysyła Klich. Ale o dziwo w Strasburgu nikt od prezydenta nie podnosi tego tematu. Kiedy w Warszawie trwa już bitwa polsko-polska w sprawie szczytu, przy stoliku naszej delegacji spokój. Atmosfera może nie tak miła, jak w samolocie, ale i lód ze śniadania stopniał. Chłodem powiało, kiedy wieczorem znów razem spotkali się na pokładzie wspólnego samolotu. Prezydent wszedł na pokład w dobrym nastroju. "Ha, ha, myślałem, że będziemy wracać z nowym sekretarzem generalnym NATO" - żartuje z nieskrywaną satysfakcją. Za kilka minut schowa się ze swoimi ludźmi, tym razem w saloniku prezydenckim. Na razie jednak przysiada na chwilę znów w przedziale VIP. Sikorskiemu nie do śmiechu. "Dlaczego pan zignorował sugestie rządu?" - dopytuje ostro po raz kolejny. "Od zadawania pytań jestem ja" - po raz kolejny odparowuje Kaczyński. "To co mam przekazać premierowi?" - ciągnie szef MSZ. Ale prezydent podtrzymuje, że tłumaczyć się Sikorskiemu nie musi. Ten zdenerwowany zaczyna przywoływać konstytucję, zgodnie z którą prezydent ma współpracować z rządem. "Stwierdzam, że tej współpracy zabrakło" - oświadcza. Wszyscy zbierają siły do kolejnej fazy bitwy, która nazajutrz wejdzie w decydującą fazę.
Prezydent wsparty swoimi jastrzębiami będzie przekonywał, że żadnego stanowiska rządu nie było. Choć było. I w kilku częściach wysyłane zostało do Pałacu Prezydenckiego. Co więcej, w jego formułowaniu 1 kwietnia uczestniczył na naradzie też prezydencki minister Mariusz Handzlik. Czy współpracownicy nie zapoznali z nimi prezydenta? Czy może podważanie istnienia poważnej strategii rządu było na rękę Kaczyńskiemu? A jeśli tak, to dlaczego? Czy bał się, że podjęcie gry może doprowadzić do wyboru pogardzanego przez niego Sikorskiego na szefa NATO? A może pójście na grę na zwłokę było dla samego Kaczyńskiego zbyt ryzykowne? Z Pałacu od jakiegoś czasu dobiegają słuchy, że prezydent chce pozbyć się na arenie międzynarodowej etykietki tego, który się izoluje, blokuje. Nie do końca jasne pozostaną też motywacje w postępowaniu Tuska. Rządowy obóz chciał stworzyć wrażenie, że wina prezydenta jest wręcz taka, że powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Choć z drugiej strony instrukcje rządu nie muszą być wiążące dla prezydenta. A i stawka gry, jaką zaniechał Kaczyński w Baden Baden, wydaje się wątpliwa. Jeśli premier miał przekonanie, że może wiele ugrać, czemu wyraźnie unikał rozmowy przed wylotem z Kaczyńskim? Czy tylko dlatego, by pokazać go jako szkodzącego interesom Polski? A może on też miał w tyle głowy obawę, że Sikorski przypadkiem może stanąć na czele Sojuszu, a takie wzmocnienie popularnego szefa MSZ nie musi być dobre w perspektywie nadchodzących wyborów prezydenckich? Pewne jest jedno: po tym, jak Polska wypadła na szczycie NATO, wszystkie hipotezy można rozważać.